Erik Larson „Tragedia Lusitanii”, Sonia Draga 2016, ISBN
978-83-7999-574-5, stron 488
W zasadzie sama nie wiem, co o tym myśleć, ale lubię
literaturę traktującą o wysokich górach, a ostatnio doszłam do wniosku, że
także tę o morzu. Jedno i drugie środowisko wiąże się z katastrofami czy
wypadkami: albo tymi, które już się wydarzyły, albo tymi, które z wysokim
stopniem prawdopodobieństwa mogą się wydarzyć. Ale żeby nie było, że lubię
czytać o śmierci, uznajmy, że bardziej interesuje mnie historia, a ta toczy się
i w górach, i na morzu. O górach było już kilka lektur, o morzu jedna:
„Titanic. Pamiętna noc” Waltera Lorda. O katastrofie Titanica wiemy naprawdę
dużo, ale gdy zobaczyłam zapowiedź książki Erika Larsona dotarło do mnie, że o
Lusitanii nie wiem nic. Postanowiłam to zmienić.
Dla swojej publikacji autor przyjął narrację
dwupłaszczyznową. Wydarzenia śledzimy z perspektywy statku oraz załogi U-boota.
O tym, co działo się na pokładzie liniowca, Larson opowiada, przyjmując punkt
widzenia kilku wybranych pasażerów. Jednocześnie ujawnia wiele sekretów, które
przyczyniły się do katastrofy. Bo wbrew pozorom rzecz nie zamykała się do
prostego równania: statek + torpeda wystrzelona z U-20 = tragedia. W grę
wchodziła jeszcze polityka oraz rozgrywki między Ameryką, Niemcami i Anglią.
Nie mogę zaprzeczyć, że podejście Anglików, ich postępowanie, całkowicie mnie
zszokowało, chyba nawet bardziej niż Niemców. Tak, wiem, jak to brzmi, ale cóż,
była wojna, a załoga podwodnego statku wykonywała rozkazy. Natomiast przeraża
to, że Wielka Brytania mogła zapobiec tragedii Lusitanii, a nie dość, że tego
nie zrobiła, to na dodatek próbowała jeszcze winą za zatonięcie liniowca
obciążyć kapitana Turnera. Ujmę to tak: nie mam najlepszego zdania o
współczesnej historii Anglii i działaniach Brytyjczyków w odniesieniu do
Polaków, co zrodziło się po lekturze „Polskiego piekiełka” Sławomira Kopra,
książki o Krystynie Skarbek Jarosława Molendy czy „Londyńskiego rodowodu PRL”
Eugeniusz Guza. Larson dołożył kolejną cegiełkę do tego wizerunku.
A teraz jeszcze jedna rzecz, słowa kapitana U-20, które
sprawiły, że przecierałam oczy, nie wierząc w to, co przeczytałam. „Statek
tonął z niezwykłą szybkością (...). Zdesperowani ludzie biegali bez celu po
pokładach, skakali do wody i próbowali dopłynąć do pustych, przewróconych do
góry dnem łodzi. To był okropny widok. Nie mogłem im pomóc. Mógłbym ocalić
tylko garstkę (...). Scena była zbyt okropna, żeby patrzeć dalej, więc dałem
rozkaz zejścia na dwadzieścia metrów i odpłynęliśmy” (str. 311). No doprawdy,
wrażliwy się znalazł, nie mógł patrzeć na coś, co sam spowodował... I dalej: „W
swoim ostatnim wpisie do dziennika na temat Lusitanii, o 14.25., stwierdził:
„Nie byłem w stanie wystrzelić drugiej torpedy w ten tłum walczących o życie
ludzi” (tamże). Cóż za szlachetność, nic tylko paść na kolana i bić mu pokłony
wdzięczności.
Przyznaję, że początek niniejszej książki szedł mi trochę
opornie, co wiązało się z tym, że bardzo chciałam już, żeby zaczął się rejs.
Ale wstęp ten był jednak bardzo konieczny, by w pełni zrozumieć to, co się
stało w maju 1915 r. Potem akcja, a tym samym narracja, przyspieszyła, a jak
wzrosło napięcie! Doświadczyłam tego, co czuję zawsze, gdy czytam o dynastii
Romanowów – tak, jak za każdym razem chcę, żeby oni nie zginęli, tak tutaj
chciałam, żeby torpeda jednak nie trafiła w Lusitanię (a przecież tak niewiele
brakowało, żeby właśnie nie trafiła, splot różnych okoliczności sprawił, że
sięgnęła celu), tak bardzo ściskałam za to kciuki. Nie ominęły mnie też
rozmyślania nad losami tego statku i Titanica. O skali tragedii, o liczbie
ofiar, w obu przypadkach zdecydował czynnik ludzki (panika, niepełne szalupy,
błędne decyzje załogi itp.), ale pierwotna przyczyna była jednak inna. Titanica
pogrążyła natura, czyli góra lodowa; o śmierci pasażerów Lusitanii zdecydował
człowiek, kapitan U-boota, a to sprawia, że jeśli można stopniować ogrom
nieszczęścia, to Lusitanii było chyba jednak większe. Dobrze, że Erik Larson
napisał tę książkę i cieszę się, że ją przeczytałam. Podróżujący Lusitanią, a
zwłaszcza ci, dla których była to ostatnia podróż w życiu, na taką publikację
zasłużyli.
Ależ to musiała być straszna tragedia. Na taką książkę muszę mieć odpowiedni nastrój.
OdpowiedzUsuńjeszcze nie mam na koncie książki o takiej tematyce więc kto wie, może sięgnę
OdpowiedzUsuńCiekawi mnie tematyka. Może czytałaś książkę Kitrasiewicz o Atheni?
OdpowiedzUsuń