czwartek, 28 lutego 2013

Katarzyna Michalak "Zachcianek"


Katarzyna Michalak „Zachcianek”, Albatros 2012 (wyd. IV), ISBN 978-83-7659-704-1, stron 368

To nie jest moje pierwsze spotkanie z Katarzyną Michalak ani z „Zachciankiem”. Przy okazji zakupu nowego wydania, postanowiłam po raz kolejny zawitać do świata Patrycji i jej zwierzaków.

Patrycja związała się z Gabrielem. Mieszka z nim w Dworze Rządcy w Zaborowie. Powinna być szczęśliwa, ale wymarzony związek nie spełnia jej oczekiwań. Gabriel często wyjeżdża, ratuje zagrożone konie. Ona czuje się samotna, on jej zachowanie odbiera jako zamach na swoją wolność. Jest jeszcze Janka, a na scenę ponownie wkracza Łukasz...

„Zachcianek” to druga część serii poczekajkowej. To opowieść o namiętnościach, pasji, walce o marzenia, o drodze do celu. Patrycja jest bohaterką wzbudzającą ogromną sympatię. Jej perypetie w ogrodzie zoologicznym po prostu ubóstwiam, tym bardziej, że Autorka w zdecydowanej części oparła je na własnych doświadczeniach. Tu muszę zaznaczyć, że bardzo odpowiada mi sposób, w jaki pani Michalak pisze o zwierzętach. Jej interpretacja zwłaszcza psich zachowań to mój punkt widzenia, o tak!

Jeśli chodzi o postaci męskie, to szczerze mówiąc w tym tomie nie jestem przekonana do żadnego z nich. Ciężko było mi uwierzyć w przemianę Łukasza, wzbudzał moją nieufność. To chyba świadczy też o tym, że bliżej było mi do Gabriela i z jego zachowaniami, szczególnie gdy chodziło o Jankę, ciężko było mi się pogodzić. Z tego zamysłu nad mężczyznami wychodzi, że najbardziej przypadł mi do gustu dyrektor zoo i ks. Plama...

Oprócz fragmentów dziejących się w zoo, najzabawniejszy i stanowiący dla mnie ważny moment w powieści, jest teledysk i jego realizacja. To dopiero opowieść o sile marzeń, wytrwałości i walce o to, czego się pragnie. Pasjonujące, tym bardziej, gdy obejrzy się rzeczywisty teledysk do „Poczekajki” i materiały z jego kręcenia. Ja zrobiłam to zaraz po lekturze i teraz często podśpiewuję „Zawsze wierzyłam, że odnajdę tu Ciebie, Ciebie”...

Z „Zachcianka” poczucie humoru aż bucha, można się miejscami uśmiać do łez; styl – jak zwykle – bez zarzutu. Tę książkę poleciłabym wszystkim, którzy nie boją się walczyć o własne pragnienia. A ja z niecierpliwością czekam na nowe wydanie „Zmyślonej”, na pewno dołączy do pozostałych książek Katarzyny Michalak, które już stoją na mojej półce.



środa, 27 lutego 2013

Anna Klejzerowicz "Ostatnią kartą jest śmierć"


Anna Klejzerowicz „Ostatnią kartą jest śmierć” Oficynka 2010, ISBN 978-83-62465-09-5, stron 192

Nigdy nie pociągały mnie karty, wróżenie, tarot, szklane kule itp. Z dwóch powodów: kwestia wiarygodności i tego, czego ewentualnie miałabym się dowiedzieć. Opowieść Anny Klejzerowicz na pewno nie wpłynie na zmianę mojego podejścia.

Weronika Daglewska jest dziennikarką zajmującą się tematyką kryminalną. Prowadzi kronikę i pisze reportaże. Żyje samotnie, nie ma nikogo bliskiego. W trzydziestą rocznicę urodzin odwiedza lokalną wróżkę, Semiramidę. Nie jest zachwycona tym, co słyszy.
Gdy dowiaduje się, że wróżka zginęła, instynkt dziennikarski nie daje o sobie zapomnieć, tym bardziej, że z prośbą o pomoc w dotarciu do prawdy o śmierci żony, zgłasza się do niej mąż ofiary. Nie tylko dziennikarski instynkt nie śpi, Weronika marzy o własnej agencji detektywistycznej i w tym dochodzeniu upatruje swojej szansy, zwłaszcza że straciła pracę w gazecie.
W trakcie swojego śledztwa kobieta odkrywa, że Semiramida nie cieszyła się szacunkiem rodzin swoich klientów. W dramatycznych okolicznościach poznaje młodego artystę, Damiana. Zaczynają współpracować...

Annę Klejzerowicz miałam okazję poznać dzięki intrygującej „Czarownicy” i troszkę mniej wciągającemu „Cieniowi gejszy”. „Ostatnią kartą jest śmierć” zaliczę do udanych powieści. Tę niewielkich rozmiarów książeczkę czyta się lekko i szybko. Choć zakończenie nie jest zbyt zaskakujące, nie odbiera to przyjemności czytania. Można się też sporo dowiedzieć o tarocie, choć i tak nie skłoniło mnie to do poszerzania wiadomości w tym temacie. Bohaterowie są dobrze zarysowani, szczególnie Damian wzbudził moją sympatię.

W obliczu tej powieści zastanawiające jest dla mnie, jak faktycznie pracują ci, którzy wróżą z kart tarota. Skoro jest kilka czy kilkanaście możliwości interpretacji, to jak można mieć pewność, że wybiera się tę właściwą?

Anna Klejzerowicz może nie stworzyła powieści zapadającej głęboko w pamięć, ale zapewniła dobrą porcję rozrywki.


Ros Moriarty "Pieśń Aborygenki"


Ros Moriarty „Pieśń Aborygenki: podróż w głąb duszy Australii”, Nasza Księgarnia 2012, ISBN 978-83-10-12210-0, stron 288

Prawdą jest, że najbardziej nieprawdopodobne scenariusze pisze życie. Czytając książki oparte na faktach, często zastanawiam się na tym, czy ktoś jest w stanie stworzyć taką fikcję literacką, która potrafi wstrząsnąć człowiekiem do głębi. W książce Ros Moriarty takich momentów wstrząsu przeżyłam kilka.

Opowiada ona o swojej podróży, którą odbyła jako jedyna biała z Aborygenkami z plemienia swojego męża. Podróż ta wiązała się z „kobiecą Sprawą” i ceremonią, obrzędem, rytuałem, na którym obecne kobiety tańczą i śpiewają pieśni. W narrację jest wpleciona historia małżeństwa z Johnem, synem ciemnoskórej matki i Irlandczyka, który w wieku 4 lat został matce odebrany – taka była wówczas polityka władz, dzieci par mieszanych chciano ukształtować na białych. To był ten pierwszy wstrząs.

Ros Moriarty na tle opowieści o podróży poddaje analizie wzajemne relacje Aborygenów i Europejczyków, pisząc o wszechobecnym rasizmie (relacje z sąsiadką Gladys) oraz obojętności co najmniej, a w gruncie rzeczy próbie wykorzeniania z tamtych ziem rdzennej kultury przez białych. Tymczasem ta kultura i tradycja formowały się przez tysiące lat, przekazywane przez pokolenia.

Pozwolę sobie na dwa cytaty, pokazujące elementy życia plemion australijskich: „ Skóra określa miejsce Aborygena w społeczeństwie, które zna osiem klas skór dla mężczyzn i osiem dla kobiet – to mapa przecinająca środek i północ kontynentu, łącząca ludzi z ziemią i ceremoniałem. Osadza ich w strukturze praw i powinności i decyduje o tym, kto z kim może zawrzeć małżeństwo (ten praktyczny nakaz z przeszłości zapewnia zdrowe potomstwo w plemionach nomadów żyjących na granicy przetrwania). Mapa skóry w dawnych czasach stanowiła skomplikowaną sieć zależności, subtelny i skuteczny sposób tworzenia więzi” (str. 63).

I drugi, równie istotny: „Duchowości i fizyczności nie da się od siebie oddzielić – obie te sfery określa święta moc Prawa. W cywilizacjach europejskich nie ma czegoś podobnego. Prawo zostało ustanowione w Czasie Snu przez totemicznych przodków, którzy przemierzali Australię, wymawiając imiona wzgórz, dolin, drzew, rzek, zwierząt. Przenosili Prawo z miejsca na miejsce, przekazując je starym ludziom. (...) Taka jest święta zasada życia – wypełniać Prawo i przekazywać je następnemu pokoleniu, tak aby nie zaniedbać dziedzictwa Snu, aby pory roku następowały po sobie w nieodmiennym rytmie, a ludzie żyli w harmonii z samymi sobą, ze zwierzętami i z kosmosem. Podtrzymywanie Prawa przez dziesiątki tysięcy lat dawało aborygeńskim społecznościom poczucie bezpieczeństwa i przewidywalności przeszłości” (str. 165-166).

Sposób życia i postrzegania świata jakże inny od naszego, ale fascynujący.

Wrażenie wywierały na mnie w opowieści autorki fragmenty dotyczące prowadzenia studia designu Balarinji. Ros z mężem chcieli stworzyć wzornictwo oparte na sztuce Aborygenów. Te sposoby pozyskiwania wzorców, opisy kolorów – coś pięknego.

"Pieśń Aborygenki" czyta się bardzo dobrze ze względu na zaangażowanie i emocjonalny stosunek autorki. Los plemion aborygeńskich, ich kultury i duchowości nie jest jej obojętny. To przekłada się na odbiór jej relacji, która zostaje z człowiekiem na długo i po raz kolejny każe się zastanowić nad rolą białej rasy w rozwoju cywilizacji. Czy dla niektórych społeczności jej pojawienie się rzeczywiście oznaczało postęp? Skąd przekonanie białych o własnej wyższości? Skąd prawo do narzucania innym swojego modelu życia jako jedynego słusznego?



wtorek, 26 lutego 2013

Diane Ducret "Kobiety dyktatorów"


Diane Ducret „Kobiety dyktatorów: prawdziwe historie”, Znak 2012, ISBN 978-83-240-1884-0, stron 360

Od dawna ostrzyłam sobie pazurki na tę pozycję i wreszcie się doczekałam. Tylko nie jestem pewna, czy do końca zadowala mnie rezultat.



Diane Ducret podjęła się przeanalizowania życia miłosnego dyktatorów XX wieku. Zebrała w jednym tomie opowieści o kobietach Mussoliniego, Lenina, Stalina, Antonia Salazara, Mao, cesarza Bokassy, Hitlera i Ceauşescu. Autorka dociera do sekretów alkowy przywódców, dzięki czemu możemy ich poznać z nieco innej strony. Co nie zawsze oznacza, że ta strona prywatna różniła się od tej oficjalnej, dobrze wszystkim znanej – przykładowo Stalin, okrutny morderca, wcale nie był potulnym zwierzęciem domowym, a Hitler z kolei, dla którego „jedyną miłością były Niemcy”, dopiero tuż przed samobójstwem zdecydował się na zawarcie małżeństwa. Większość z nich miała liczne kochanki, co rodzi pytanie, dlaczego kobiety tak lgnęły do tyranów? Na co liczyły? Na prestiż? – niekoniecznie, bo najczęściej były tylko jedną z wielu. Na wyróżnienie? – może, ale też na krótko, zaraz zastępowane przez nowe. Przyciągała je władza? Nadzieja na lepsze życie czy odmianę losu? Niepojęte...



Jeszcze bardziej niezrozumiałe – dla mnie - jest życie tych, które zostawały żonami. Dla jednych z nich liczył się tylko on jako mężczyzna, a nie człowiek rządzący. Niektóre z równą siłą i energią walczyły z nim o sprawę. Dla części liczyły się tylko przyjemności wynikające z uprzywilejowanej pozycji. Ale były też takie, których nie tylko postępowanie, ale całe życie, zszokowały mnie zupełnie. Pierwsza z nich to żona Mao, Jiang Qing, a druga to Elena Ceauşescu. Tym kobietom nie wystarczała pozycja żony i otrzymywane stanowiska czy tytuły. Obie dążyły do bycia tą pierwszą i najważniejszą osobą w państwie. Dla jednej i drugiej życie ludzkie nie znaczyło zbyt wiele, by nie powiedzieć, że nic. Chinka miała zresztą powiedzieć: „Jest rzeczą normalną, że mój wypoczynek i przyjemności wymagają poświęcenia i wyrzeczeń innych ludzi”. Małżonka przywódcy komunistycznych Chin zrobiła zresztą wszystko, by pozbyć się jakichkolwiek świadectw o swojej przeszłości, a że trzeba było z tego powodu wyeliminować kilka osób – cóż... Była mściwa i zazdrosna, przekonana o własnej wielkości. Natomiast żona dyktatora Rumunii – rozłożyła mnie swoją „karierą naukową”, badaniami, tytułami – bajka po prostu. I jeszcze kwestia seksualności, którą małżeństwo Ceauşescu chciało uregulować po swojej myśli. Ustalili częstotliwość stosunków seksualnych na 3-4 razy w tygodniu, i uwaga, „ekscesy w tej dziedzinie są dozwolone przez parę miesięcy po ślubie” (str. 272), a nadmiar szkodzi zdrowiu. Despota chciał zwiększyć przyrost naturalny, więc sprowadził kobiety do roli brzucha, który ma dostarczyć ojczyźnie 4-5 dzieci. Aborcja była tępiona, wprowadzono obowiązkowe badania ginekologiczne w miejscu pracy. Istotne było tylko małżeństwo, samotni przed trzydziestką i pary bezdzietne musiały płacić podatek, a więzieniem karano te, które nie miały chęci „podjąć wysiłku na rzecz wyżu demograficznego”. Paranoja, jakim prawem państwo miało decydować o intymności obywateli?

Niewątpliwie książka Diane Ducret jest warta przeczytania. Dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy, o których wcześniej nie słyszałam, inne mnie zszokowały, zażenowały, przejęły. Jedyny mój zarzut to język i styl. Poszczególne rozdziały nie są równe, część jest napisana lepiej, część gorzej. Przeszkadzało mi np. zaczynanie biografii od końca, jednak wolę poznawać fakty z czyjegoś życia w kolejności chronologicznej. Sam język jest suchy i beznamiętny; ze wszystkich tych historii - ciekawych przecież, mimo koszmarnego wydźwięku - można było zrobić pasjonujące relacje, a otrzymujemy powierzchowne sprawozdania. Mimo tego, jeżeli będę mieć możliwość, sięgnę po drugą część tej książki, ze względu na przedstawiane historie. Jestem zaintrygowana, czy też będą mnie skłaniać do refleksji nad ty, co władza i miłość potrafią zrobić z człowiekiem.




poniedziałek, 25 lutego 2013

Liliana Fabisińska "Arbuzowy sezon"

Liliana Fabisińska „Arbuzowy sezon”, Replika 2007, ISBN 978-83-60383-19-3, stron 248

Zachętą do zakupu tej książki były trzy rzeczy: polska autorka; mam już na półce trzy inne powieści z tej serii Repliki; niewątpliwie cena na wyprzedaży w markecie: 2,99 zł. No i dobrze, że tylko tyle, bo gdyby kosztowała więcej, nie darowałabym sobie zmarnowanych pieniędzy.

Ale po kolei. Bohaterem jest Adam, mężczyzna po trzydziestce. Zasadniczo jest tłumaczem, ale zostaje asystentem (sekretarkiem – jak mówi on, sekretarzem – jak mówi ta, której asystuje) Adeli, prezes małego wydawnictwa. Oczywiście jest wielka miłość, seks przy pierwszym spotkaniu, on sądzi, że spotkał miłość swojego życia, swoją połówkę, itp., itd.

Właściwie to nie ma co pisać o fabule, bo w gruncie rzeczy wszystko sprowadza się do upokorzeń, jakie znosi ten „biedny” Adam od tej „wrednej” Adeli. Cała narracja jest jego zwrotem do niej i tego się nie da strawić... Pomijam już kwestię całkowitego przemieszania czasów – ciężko nadążyć za kolejnością zdarzeń – co pod koniec drażni już niemiłosiernie.

Nie wiem, co autorka chciała udowodnić: że mężczyźni potrafią tak kochać, a kobiety mogą być takimi zołzami? Może i tak, ale kiepskie to w odbiorze. Dla mnie Adam jest totalnie niemęski, a Adela ma więcej - przepraszam za kolokwializm – jaj od niego. Jeśli już jestem przy Adeli – zabrakło mi wytłumaczenia, dlaczego ona taka była. Skoro żądała od niego, aby nigdy nie pytał o jej rodziców czy bliskich, to oczekiwałam, że wyjaśni się gdzieś, co z nimi było nie tak albo zostanie podana przyczyna tego, co tę kobietę ukształtowało w ten sposób.

Gdybym dała do przeczytania tę powieść mojemu mężowi (choć na pewno by jej nie skończył i wcale się nie dziwię), zareagowałby tak samo, jak reagowali koledzy Adama, Marcin i Jacek, dla których było niepojęte, jak można znosić takie zachowanie niby najbliższej osoby i wielkiej miłości. Według nich Adela nie była warta tego, co on dla niej robił. Pomijając to, jak mąż nazwałby takiego faceta, stwierdziłby na pewno, że mężczyzna musi mieć swój honor. I całkowicie się z nim zgadzam, odnosząc to do tego bohatera, dla mnie on go nie ma i nawet siła uczucia go tu nie tłumaczy (w końcu jest coś takiego, jak zagłaskanie kota na śmierć; z tym mi się to wszystko kojarzy). Adam jest tak irytujący, że nie raz i nie dwa chciałam rzucać tą książką, najlepiej od razu przez okno.

Osobną kwestią jest zakończenie, w takie cuda to ja na pewno nie wierzę, najpierw cała książka o tęsknocie do Adeli, miłości życia, a potem...

Gdybym bardzo chciała znaleźć coś pozytywnego w tej książce, to może tylko język, w miarę przyzwoity, tylko dzięki temu dobrnęłam do końca (choć też rewelacyjnie nie jest, nawet odrobiny poczucia humoru nie ma).

Ogólnie: mała książeczka – niska cena – wielkie rozczarowanie.   

Wspomnę jeszcze o jednej książce. To "Czarne sekundy" Karin Fossum (wyd. Papierowy Księżyc 2012, ISBN 978-83-61386-22-3, stron 314). Nie piszę długiej opinii, ponieważ ogólnie jestem rozczarowana. Mamy do czynienia z opowieścią o zaginięciu małej dziewczynki. Przez pierwsze pół książki, w głowie kołatała mi myśl, że wszystko to już gdzieś było, że już to czytałam, że temat dosyć oklepany. Przez drugie pół, domyślałam się zakończenia i czułam się przez to znużona. Ogólnie było nudno, wcale nie czułam się trzymana w napięciu, jak zapewniał opis na okładce. Ujawnienia mrocznych tajemnic w lokalnej społeczności też jakoś nie zauważyłam. Zabrakło mi tego mocnego akcentu, jakiego poszukuję w kryminałach.

niedziela, 24 lutego 2013

David Foenkinos "Delikatność"



David Foenkinos „Delikatność”, Znak 2012, ISBN 978-83-240-2192-5, stron 208

Ona – Nathalie, ekonomistka, zwyczajna kobieta, poukładana, wiodąca normalne, uporządkowane życie, bez szaleństw.

On – François, bankowiec z pasją życia, spontaniczny, pełen wigoru, wielbiciel puzzli.

Oni – Nathalie i François, przypadkowe spotkanie na ulicy, on ją zaczepił, ona poszła z nim do kawiarni, gdzie zamówiła sok morelowy, o którym on pomyślał. Uczucie, ślub, wspólne życie idealne, ale krótkie. On wyszedł pobiegać i już nie wrócił, ona nie zapamiętała ostatnich jego słów.

Ona – musi żyć dalej. Wraca do pracy.

On – Charles. Jej szef. Pociągała go. Postanowił spróbować swojej szansy. Nie wyszło.

On – Marcus. Przybysz ze Szwecji. Podwładny Charlesa. Mijający Nathalie na korytarzu, wrażliwy, niepewny siebie.  

Ona pocałowała Jego. Przypadkiem? Zaraz po już o tym nie myślała. On nie potrafił zapomnieć. Postanowił zawalczyć. Jeszcze raz, wbrew swoim doświadczeniom.

Nie powiem, żeby ta opowieść wywarła na mnie jakieś piorunujące wrażenie. Może za jakiś czas zapomnę, o czym dokładnie była. Ale na pewno zostanie ze mną opis samotności po śmierci najbliższej osoby: dojmujący, wzruszający, głęboki, prawdziwy.
„Szczególnie poruszył ją widok zakładki. Książka została w ten sposób przecięta na dwoje; pierwsza część została przeczytana za życia François. I na stronie 321 umarł. Co należało zrobić? Czy można dokończyć lekturę książki przerwaną przez śmierć męża?” (str. 33)

„(...) i absurdalne dokumenty, które się numeruje, jakby nie były tylko ciągiem elementów bez najmniejszego znaczenia. (...) wszystkie te papierzyska przewyższają nas pod wieloma względami, że nie podlegają chorobom, starości ani wypadkom. Żadne dokumenty nigdy nie zostaną potrącone, gdy wyjdą, żeby pobiegać w niedzielę.” (str. 47)

I jeszcze jedno, dla mnie sens tej powieści: język, styl, narracja, warsztat pisarski - to wszystko jest urzekające. Lekkie, subtelne, ale jednocześnie pełne znaczeń. I te wtrącenia, które niby nic nie wnoszą, ale jednak są świeże i dają możliwość oddechu.

Ciekawa jestem, jak autor radzi sobie w innych swoich powieściach.

sobota, 23 lutego 2013

Maureen Lee "Matka Pearl"


Maureen Lee „Matka Pearl”, Świat Książki 2012, ISBN 978-83-7799-182-4, stron 368

Przyznaję, że z pewnym niepokojem podchodziłam do kolejnej książki Maureen Lee. O ile „Wrześniowe dziewczynki” mnie zachwyciły, o tyle „Wędrówką Marty” byłam strasznie rozczarowana – zapowiadała się ciekawa opowieść, a wynudziłam się niemiłosiernie. Na szczęście „Matka Pearl” spełniła moje oczekiwania.

Akcja rozgrywa się na dwóch płaszczyznach. Pierwsza z nich to lata wojny, w których przyszło żyć i kochać młodej dziewczynie, Amy. Poznaje ona Barneya – można powiedzieć, że to była miłość od pierwszego wejrzenia. Szybko biorą ślub, lecz na drodze do pełni szczęścia staje wybuch wojny. Barney zgłasza się na ochotnika do wojska, a Amy, która także chce coś zrobić „dla wojny”, zostaje naczelniczką stacji kolejowej w małej mieścince. Żadne z nich nie przypuszczało, na jak długo się rozstają. Barney wraca z końcem wojny z niewoli w obozie jenieckim. Jest inny, coś go zmieniło, narastają awantury i groźby. Nie zmieniają tego nawet narodziny córeczki, Pearl. Kres następuje pewnej nocy, Barney nie żyje, a Amy trafia do więzienia skazana na dożywocie.

Narratorką drugiej płaszczyzny jest Pearl, dwudziestoparolatka żyjąca na początku lat siedemdziesiątych. Mieszka z bratem swojej matki i jego żoną, jest nauczycielką w szkole podstawowej. Poznaje ojca jednego ze swoich uczniów, powoli zaczyna rodzić się uczucie. Wtedy matka dziewczyny wychodzi z więzienia.
Czy Pearl i Amy odnajdą się w nowej rzeczywistości, czy będą umiały nawiązać więź? Jaka będzie Amy po tylu latach w więzieniu? Czy Pearl dowie się, co tak naprawdę doprowadziło do tamtej feralnej nocy? I jak skończy się jej sen o wydarzeniu z dzieciństwa?

Moje obawy wynikały z faktu, że Maureen Lee kolejny raz podejmuje tematykę wojenną. Myślałam sobie: ile razy można pisać o tych samych realiach? Tym razem jednak wojna nie przesłania odbioru całej książki. Duże znaczenie ma oddanie głosu Pearl, która mimo tragedii rodzinnej, żyje normalnie, jak każda młoda kobieta w jej czasach.
Brawa należą się autorce za przedstawienie traumy Barneya. Pokazała, jak jedno wydarzenie, jeden dramatyczny wybór, mogło z młodego, pełnego życia, kochanego i kochającego mężczyzny uczynić człowieka rozchwianego, ogarniętego obsesjami, nie radzącego sobie z własnym życiem.
Plus przyznaję także za postać Garego, ucznia Pearl – rozczulają mnie takie postaci małych dzieci, zwłaszcza obdarzone poczuciem humoru.

piątek, 22 lutego 2013

Hannah Richell "Dom na szczycie klifu"


Zaczynam moją przygodę z blogowaniem. Przygotowywałam się do tego od pewnego czasu, więc na początek kilka tekstów napisanych niedawno.

Hannah Richell „Dom na szczycie klifu”, Prószyński i S-ka 2012, ISBN 978-83-7839-155-5, stron 560

Są takie wydawnictwa, których książki przeczytam „w ciemno”, bez wahania, bez zbędnego zastanawiania się, bez dogłębnego wczytywania się w streszczenie na okładce. Jednym z nich jest Prószyński i S-ka – jego zapowiedzi wydawnicze oglądam z przyjemnością, bo wiem, że zawsze znajdę tam coś dla siebie. I znów znalazłam, i znów się nie zawiodłam.

„Dom na szczycie klifu” ma bardzo ładną okładkę. Nie zaglądając do opisu, nastawiłam się na opowieść sielską, rodzinną, ciepłą. A tak wcale nie jest. Otrzymujemy coś innego, ale wcale nie gorszego.

Narracja biegnie kilkutorowo, dzięki czemu poznajemy punkt widzenia trzech głównych bohaterek: sióstr Dory i Cassie oraz ich matki, Helen. Dorę poznajemy w momencie przełomowym dla każdej kobiety: spodziewa się dziecka. Ma kochanego mężczyznę, dobrą pracę, mieszkanie, które wprawdzie trzeba wyremontować, ale z potencjałem, powinna więc być szczęśliwa. Jednak targają nią wątpliwości, czy poradzi sobie w nowej roli. Ich przyczyną jest tragedia, jaka dotknęła rodzinę Dory. Ich mały brat zaginął, kiedy Cassie i Dora, będące wówczas nastolatkami, miały sprawować nad nim opiekę. Kobieta obwinia się za stratę Alfiego i boi się, że coś podobnego przydarzy się jej dziecku. Wie, że musi podjąć decyzję, co dalej, więc postanawia uporać się z przeszłością. Musi zmierzyć się z członkami własnej rodziny, na których zaginięcie syna i brata także odcisnęło niemałe piętno. Czy Dora poradzi sobie z poczuciem winy? Czy uda jej się przezwyciężyć strach i żyć dalej? Czy będzie potrafiła wyprostować relacje z matką tak, aby sama mogła nią zostać?

Autorka stworzyła opowieść intrygującą i wciągającą, od której nie można się oderwać. Pokazuje, jak jedno wydarzenie i kilka kłamstw może zniszczyć całą rodzinę i naznaczyć na lata. Udało jej się wiarygodnie przedstawić emocje odczuwane przez bohaterów w jakże ciężkich chwilach. Wykreowała pełnokrwiste postaci: Dorę (a właściwie Pandorę), która – jak sama mówi – otworzyła puszkę Pandory i której trudno nie kibicować; Cassie (czyli Cassandrę), której bardzo współczułam, choć nie wzbudzała jakiejś szczególnej sympatii; Alfiego (który miał być Hectorem...), zabawnego trzylatka; właściwie ciągle nieobecnego Richarda i wreszcie Helen, którą miałam ochotę rozszarpać, z różnych względów.

Hannah Richell napięcie funduje nam od samego początku, bo trudno nie zastanawiać się, której z sióstr dotyczy prolog. Istotne znaczenie ma dla mnie również fakt, jak autorka poprowadziła zakończenie. Musiałabym w pewnym stopniu zdradzić treść, żeby wyjaśnić, o co mi chodzi, a tego nie chcę, ale taki epilog bardzo mi odpowiadał.

„Dom na szczycie klifu” polecam tym, którzy lubią powieści gęste od emocji.