wtorek, 7 marca 2017

Anna Dziewit-Meller "Góra Tajget"



Anna Dziewit-Meller „Góra Tajget”, Wielka Litera 2016, ISBN 978-83-8032-071-0, stron 248

Sebastian po swoim ojcu odziedziczył aptekę. Z żoną właśnie doczekali się córki, Małgorzaty Janiny. Coś, co wydaje się odwieczne i całkowicie naturalne – ojcostwo – dla Sebastiana ma smak lęku i strachu. Tak jak o córkę, nie bał się nigdy w życiu, wszędzie upatruje zagrożenia. Któregoś dnia na spacerze spotyka swojego dawnego nauczyciela z liceum; starszy mężczyzna prosi go o pomoc w wywalczeniu pomnika upamiętniającego dzieci, które w czasie drugiej wojny światowej nigdy nie opuściły miejscowego szpitala psychiatrycznego, stając się ofiarami eksperymentów pseudonaukowych. Sebastian zaczyna zgłębiać tę historię.

Anna Dziewit-Meller, dziennikarka „robiąca w książkach”, recenzentka i autorka rozmów z literatami, prowadząca autorski kanał internetowy „Buk Buk”, a od niedawna felietonistka „Tygodnika Powszechnego”, dla mnie jest przede wszystkim współautorką napisanego z Marcinem Mellerem „Gaumardżos!” oraz twórczynią powieści „Disko”, kontrowersyjnej, niejednoznacznej, w której dotknęła zjawiska coraz powszechniejszego w obecnych czasach – choć akcja toczy się na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych - czyli pedofilii, i która, co było zaskoczeniem dla mnie samej, bardzo mi się podobała. Albo raczej – zrobiła wielkie wrażenie, bo podobanie to może niezbyt właściwe określenie dla takiego kontekstu społecznego powieści. Obiecałam sobie, że przeczytam każdą jej następną powieść i niniejszym słowa dotrzymuję. „Góra Tajget” „chodziła” za mną już od dawna, choć byłam bardzo świadoma, że to nie będzie lektura z gatunku lekkich i przyjemnych; to nie jest droga, jaka podąża Dziewit-Meller.

Najpierw pedofilia, teraz wojna w jej najbardziej przerażającej i bolesnej odsłonie, związanej z krzywdą dziecka, najbardziej bezbronnej ofiary tego kataklizmu dziejowego. I to nie krzywdą przypadkową, ale tą zamierzoną, dokonywaną przez ludzi, którzy w swoim mniemaniu byli lekarzami, naukowcami, a tak naprawdę dokonywali zbrodni. Autorka stworzyła postać profesor Luben, opierając się na historii dwójki lekarzy pracujących w szpitalu dla chorych psychicznie w Lublińcu. Pracujących, a w gruncie rzeczy maltretujących dzieci. Rzecz sprowadza się do akcji T4, w ramach której Hitler postanowił stworzyć nowy naród, eliminując z niego jednostki słabe i chore, „niewarte życia”. Nie wiem, czy można tu zastosować jakąkolwiek skalę, ale jednym z najgorszych faktów jest to, że tak jak powieściowa doktor Luben, tak wielu nazistowskich „lekarzy”, mających na rękach (bo na pewno nie na sumieniu) krew mnóstwa ludzi, nie poniosło za swe zbrodnie żadnej kary, dożywając swych dni w spokoju, ciesząc się również szacunkiem swojej społeczności. Nietrudno dojść do wniosku, że denazyfikacja w wielu przypadkach pozostała jedynie teorią.

„Góra...” ma intrygującą kompozycję. Przedstawioną historię śledzimy z punktu widzenia kilku osób. Zaczynamy od Sebastiana, młodego ojca żyjącego w permanentnym lęku, który wyjątkowo długo nie uświadamia sobie, jak wyjątkowo blisko miejsca strasznej tragedii funkcjonuje. „Gertrude” to opowieść profesor Luben. Zefka jest ciotką Karoliny, żony Sebastiana; Ślązaczką, która miała tego życiowego pecha mieszkać na terenach, przed które przechodził radziecki front. Ryszard, dziadek Sebastiana, był pacjentem doktor Luben; jemu udało się przeżyć metody „leczenia” przez nią stosowane. „Adik” z kolei to historia akcji wdrażanej przez Hitlera, a zarazem możliwość zadania sobie tego odwiecznego pytania: „co by było, gdyby...?”.

Już ta nielinearna, mająca kilku wiodących bohaterów, narracja wywiera kolosalne wrażenie, a zarazem rodzi ogromny, podskórny lęk i napięcie. Przypomina kolejne czarne karty historii, a przy tym uświadamia, że okrucieństwo hitlerowców było naprawdę nieograniczone i ciągle jeszcze potrafi szokować, a zarazem dawać się odkrywać, bo nie wiedziałam o szpitalu w Lublińcu i dramacie jego małych pacjentów. „Góra Tajget” jest również dowodem tego, że Anna Dziewit-Meller w żadnym razie nie idzie na łatwiznę, a konsekwentnie wybiera tematykę mocno zaangażowaną społecznie i historycznie. W drugiej książce pokazała zderzenie jednostki z wielką historią, na którą nie ma się wpływu (i nie mam tu na myśli Gertrude Luben, ta wpływ miała). „Góra...” nie jest jakoś wybitnie rozciągnięta, to niecałe dwieście pięćdziesiąt stron; styl też nie jest kwiecisty, a bardziej surowy, zdystansowany, ale wierzcie mi, tu jest sama esencja treści i emocji. Dziewit-Meller pisze tak, by poruszać i wychodzi jej to naprawdę po mistrzowsku.    

8 komentarzy:

  1. Cieszy mnie Twoja pozytywna opinia. Będę niebawem czytać tę książkę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Życzę Ci, żeby zrobiła na Tobie równie duże wrażenie.

      Usuń
  2. Jakiś czas temu rzuciła mi się w oczy. Podoba mi się ten wątek zlęknionego ojca. Coś innego, niż przewrażliwiona i nadopiekuńcza matka.

    OdpowiedzUsuń
  3. Pod względem objętościowym książka faktycznie niezbyt obszerna, ale najważniejsze, że są tu emocje.

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo ciekawie się zapowiada, będę miała na uwadze ten tytuł. :)
    Bookendorfina

    OdpowiedzUsuń

Będzie mi miło, jeśli pozostawisz ślad swojej obecności. Komentarze wulgarne i obraźliwe będą usuwane.