poniedziałek, 2 lutego 2015

Eugeniusz Guz "Londyński rodowód PRL"


Eugeniusz Guz „Londyński rodowód PRL. Od Mikołajczyka do Bieruta”, Bellona 2014, ISBN 978-83-11-13399-0, stron 248

W zeszłym roku przeczytałam doskonałą książkę Piotra Zychowicza „Pakt Ribbentrop-Beck” – na tyle dla mnie rewelacyjną, że znalazła się w moim zestawieniu najlepszych przedstawicielek literatury faktu 2014 roku. Ten młody polski historyk postawił w niej kontrowersyjną tezę, że II wojny światowej, takiej, jaką ją znamy, można było uniknąć, gdyby następcy Józefa Piłsudskiego nie odwrócili się od jego polityki i sprzymierzyli z Hitlerem dla pokonania większego wroga. Nie była to rzecz z gatunku „co by było, gdyby”, ale solidnie uargumentowane zestawienie faktów i możliwych innych wariantów, które, gdyby polscy dyplomaci je zastosowali, mogły zmienić bieg historii i dziś czego innego by nas uczono. Publikacją tego samego rodzaju jest „Londyński rodowód PRL” Eugeniusza Guza, dziennikarza, historyka, autora kilkunastu książek poświęconych dziejom najnowszym czy relacjom polsko-niemieckim. Podobnie jak Zychowicz, Guz także idzie zdecydowanie pod prąd utartym przekonaniom i opiniom. I również robi to w znakomity sposób. A żeby skończyć już z odniesieniami do Zychowicza, pozwolę sobie na stwierdzenie, że gdyby historia miała taki przebieg, jak zaprezentował to w „Pakcie...”, to nie miałby o czym pisać Guz...


„Londyński rodowód PRL” może wzbudzać kontrowersje, ponieważ każe inaczej spojrzeć na Józefa Stalina, który już na wieki pozostanie jednym z największych zbrodniarzy w dziejach świata. I to jest fakt bezsprzeczny, nie da się przecież zaprzeczyć rozmiarowi tragedii, jaka dotknęła polskich obywateli z jego ręki. Ale Guz zwraca uwagę na jedną istotną kwestię: tego też dałoby się uniknąć, gdyby polski rząd na emigracji w Londynie kierował się realizmem, a nie swoimi ambicjami i emocjami nie mającymi nic wspólnego z prawdziwym obrazem sytuacji, w jakiej się znalazł. A wraz z nim – cały kraj; różnica tylko w tym, że rząd był na co dzień bezpieczny, czego o rządzonych z oddali powiedzieć się nie dało.

Guz wcale nie uważa i nie zgadza się z teoriami, że Stalin od samego początku, czyli od wybuchu wojny, dążył do wprowadzenia w Polsce komunizmu i uczynienia z niej swego wasala. Wręcz przeciwnie, autor punkt po punkcie, w porządku chronologicznym, daje argumenty na to, że do schyłku 1944 roku Stalin chciał się porozumieć z polskim rządem na uchodźstwie, traktując go jako jedynego spadkobiercę II Rzeczpospolitej. Sowiecki dyktator gwarantował powrót władz do Warszawy w zamian za uznanie granicy wschodniej na linii Curzona – co dla Polski oznaczało utratę Kresów Wschodnich (choć początkowo po naszej stronie miał pozostać Lwów), ale na rzecz bogatych i przemysłowo rozwiniętych terenów na zachodzie i północy – oraz usunięcie z rządu polityków nastawionych antyradziecko. Stalinowi chodziło o sąsiedztwo z krajem przyjaźnie nastawionym, i tyle. Kwestia jej ustroju i wszelkich kwestii państwowych miała pozostać w kompetencjach polskiego rządu, nie radzieckiego.

Już w tym punkcie można by dyskutować, na ile obietnice przywódcy Sowietów były wiarygodne, i jak długo porządek nimi ustanowiony byłby respektowany. Guz ma na to szereg odpowiedzi, tutaj ograniczę się tylko do stwierdzenia, że żaden traktat międzynarodowy nie daje gwarancji jego respektowania, można tylko założyć dobrą wolę drugiej strony i wierzyć, że będzie przestrzegać tego, co sama podpisała. Rząd londyński nawet nie próbował sprawdzić, na ile obietnice takie były realne – od razu przyjęto, że to tylko gra.

Polski rząd w Londynie lubił karmić się złudzeniami. Do tego był całkowicie niekonsekwentny: z jednej strony wobec zachodnich sojuszników zachowywał się jak petent (i tak też był odbierany); z drugiej wyrażał przekonanie, że Polska jest pępkiem świata, o który ten będzie się upominał; że ma pozycję mocarstwową i może być czwartym do rozmów Wielkiej Trójki. Bolesne pisać tak o rządzie polskiego kraju, ale jeszcze boleśniej było czytać, jaką głupotą się charakteryzował. I tu wkraczamy w kwestię relacji z aliantami. Jestem bardzo krytycznie nastawiona do Anglii i Francji po tym, jak postąpiły w obliczu września 1939 roku – i generalnego zdania nie zmienię – ale Guz otwiera oczy na fakt, że jak powiedział Churchill, Anglia była gotowa gwarantować niepodległość Polski, ale nigdy nie obiecywała, że będzie walczyć o jej wschodnią granicę z ZSRR. Tymczasem rząd wolał kierować się mrzonkami i wbrew temu, co wszyscy mówili – że nie ma takiej opcji – był przekonany, że nastąpi III wojna światowa, właśnie przeciwko Stalinowi i o tę granicę. Dalej uważam, że Brytyjczycy są mistrzami w taktyce „Polak zrobił swoje, Polak może odejść”, ale niestety emigracyjni politycy zrobili wiele, by zasłużyć sobie na takie traktowanie i na miano głupców. Nie bez powodu Churchill powiedział, że „Polacy mają wszelkie przymioty oprócz zmysłu politycznego... Nie ma takiego błędu, którego Polacy by nie popełnili...” (str. 140). Choć on sam miał sporo za uszami, to jednak historia pokazała, że w tej ocenie się nie mylił.   

Znowu się rozpisałam, ale nie potrafię inaczej. Można nawet powiedzieć, że popełniłam ten sam błąd, co emigracyjny rząd, czyli kierowałam się emocjami, ale nie umiem podejść na chłodno do lektur tego typu, które uświadamiają, ilu ludzi mogłoby ocalić życie, gdyby politycy kierowali się faktami, a nie złudzeniami i własnym „widzimisie”. W „Londyńskim rodowodzie PRL” zabrakło mi tylko spojrzenia na jedną kwestię – a ta stawia mi pod znakiem zapytania całą resztę - choć wydaje mi się, że nie jest to wina autora; zakładam, że o tym się pewnie nie mówiło i w rozmowach między radzieckim dyktatorem a Polakami temat ten nie był poruszany. Mam na myśli Katyń i to, jak w obliczu powrotu rządu z Anglii do Warszawy zachowałby się Stalin dla wyjaśnienia tej zbrodni. Można tylko domniemywać, że pozycja ówczesnych władz byłaby na pewno mocniejsza, niż nawet tych obecnych. I ośmielę się twierdzić, że radzieckie i brytyjskie archiwa już dawno mogłyby stanąć przed nami otworem.

Eugeniusz Guz stworzył książkę rzeczową, merytoryczną i, powiedziałabym, chłodną – w tym sensie, że ocena polskich władz emigracyjnych oparta jest na faktach, a nie sympatiach, antypatiach i emocjach, które ja dopuściłam do głosu w trakcie lektury i w tym tekście. Oczywiście nie może być inaczej i namawiam do lektury, choć sądzę równocześnie, że więcej korzyści wyniosą z niej zainteresowani tematem i mający już bardziej szczegółową wiedzę na temat omawianych zagadnień. 

Wyzwanie: „Polacy nie gęsi”.

12 komentarzy:

  1. Może nie w najbliższym czasie, ale jak najdzie mnie chęć na takową tematykę, to chętnie przeczytam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja spasuję, ale wiem komu mogę polecić tę książkę i tak też zrobię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam nadzieję, że wzbudzi ona zainteresowanie tej osoby:)

      Usuń
  3. Tematyka jak najbardziej dla mnie, tylko skąd wziąć na to wszystko czas :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A na to pytanie też bym chciała znaleźć odpowiedź;)

      Usuń
  4. Idealna dla mnie. Chętnie przeczytam!

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja myślę, że taka chłodna ocena jest w porządku, bo najbardziej obiektywna.

    OdpowiedzUsuń
  6. Trudny temat został poruszony, książka wydaje się być ciekawa:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trudny, to prawda; ja bardzo przeżywam takie książki, wiedząc, że nasza historia mogła wyglądać inaczej.

      Usuń

Będzie mi miło, jeśli pozostawisz ślad swojej obecności. Komentarze wulgarne i obraźliwe będą usuwane.