Rachel Hauck „Był sobie książę...”, Wyd. Święty Wojciech
2013, ISBN 978-83-7516-638-5, stron 436
Czy można przywiązać się bardziej do wizji swojego
przyszłego życia, niż do osoby, która w tę wizję jest wpisana? Otóż można.
Susanna Truitt była przekonana, że wie, jak będzie wyglądać jej przyszłość. Od
dwunastu lat była w związku ze swoją szkolną miłością, Adamem. Miał być dom,
dzieci, rodzina. Ale nie będzie. Mężczyzna, żołnierz, właśnie wraca z kolejnej
misji i oznajmia, że nie może się z nią ożenić. Uświadomił to sobie podczas
zakupu pierścionka zaręczynowego. To nie jej chciał go wręczyć. Był już ktoś
inny.
Gdy początkowy szok, że jej sielankowe wyobrażenia legły w
gruzach, mija, Susanna w głębi duszy przyznaje jednak Adamowi rację. Czy to
jeszcze była miłość? A może już tylko przywiązanie? Czy w ich przypadku w ogóle
można mówić o namiętności?
Nathaniel okazuje się być świetnym facetem. Już dawno z
nikim nie czuła się tak dobrze. Dziewczyna nie wie jednak, że Nate, jak jej się
przedstawił, jest prawdziwym księciem, na którego czekają liczne obowiązki, a
jego szczęście osobiste zależy od pewnych obwarowań, wynikających z historii.
Co wydarzy się na koronacji Nathaniela, na którą, ku swojemu zaskoczeniu,
zostaje zaproszona Suz?
Gdy przeczytałam opis tej książki, pomyślałam: „nie, to nie
dla mnie”. Ale jednak ją wybrałam. Co mnie do tego skłoniło? No cóż, okładka –
zwyczajnie do mnie przemówiła; ale pewien wpływ miały również pozytywne
recenzji. Ale już sama lektura zafundowała mi prawdziwą sinusoidę wrażeń.
Walczyły we mnie ciekawość, co dalej – choć można się tego łatwo domyśleć i nic
zaskakującego czy odkrywczego w tej historii nie ma, z niechęcią do słodkości.
A jest jej w powieści Rachel Hauck niemalo. Patetyczność stylu zajmuje swoje
miejsce obok poczucia humoru, które odpowiadało mi zdecydowanie bardziej i
szkoda, że jego przejawów nie ma więcej. Parę tekstów Nathaniela to trochę za
mało, ale sytuację ratuje postać Avery, siedemnastoletniej siostry Suz. Jest
trochę szalona, ale patrzy na świat z większą otwartością. Jej szczery zachwyt
nad wszystkim, co je otaczało w czasie koronacji, zauroczył także mnie i to ona
jest postacią, która wzbudziła moją największą sympatię.
Gdy już jesteśmy przy bohaterach, to na zasadzie kontrastu
do sióstr Truitt autorka zbudowała postać Lady Genevieve, wrednej, egoistycznej
snobki, która myślała tylko o korzyściach dla swojej idealnej osoby. Nathaniel
miał być jej trampoliną do sukcesu, rozumianego jako brylowanie w
arystokratycznym świecie, wśród koronowanych głów.
Wracając do patetyczności stylu, o której wspomniałam
wcześniej, w moim odczuciu wiąże się ona z wiarą w Boga, która jest w życiu
bohaterów wszechobecna. Niektórzy mogą uznać, że jestem dziwna, a moja wiara
mała, ale trochę męczące było to ciągłe mieszanie Boga do wszystkiego. Rozumiem,
drobne odniesienia, zwrot w myślach, ale wspólne modlitwy Suz i Nathaniela
odrobinę drażniły. Książka religijna tak, ale w powieściach nie przepadam za
takim manifestowaniem religijności; ona jest dla mnie na tyle intymna, że
powinna pozostać częściowo w ukryciu. Ale widać autorka chciała inaczej.
Zakładam, że „Był sobie książę...” miał mieć swoją głębię.
Znajduję ją w zachowaniu Susanny. Dziewczyna ukształtowała swoje poglądy i
spojrzenie na życie pod wpływem wydarzeń z dzieciństwa. Nieustanne, gwałtowane
kłótnie jej rodziców ograniczyły jej odwagę i sprawiły, że spokój i harmonię
znajdowała tylko w przewidywalności. Planowanie, porządkowanie było sposobem na
unikanie rozczarowań i niespodzianek losu. I jeszcze jedno: może Rachel Hauck
chciała pokazać, że wielkie rody arystokratyczne to zbiór zwyczajnych ludzi,
takich jak my. Może i mają więcej pieniędzy, dostępne są im liczne przywileje,
ale kochają, pragną, przyjaźnią się jak „śmiertelnicy”. Przecież w dzisiejszych
czasach też zdarzają się przypadki ślubów książąt czy księżniczek z kimś z
„ludu”.
Powieść amerykańskiej autorki rekomendowałabym dla celów
czysto rozrywkowych. Nawet jeśli miała to być opowieść z przesłaniem, to
całokształt nie do końca wpisał się w moje oczekiwania. Mojego życia ta lektura
nie zmieni, więc mogę ją ocenić tylko w kategoriach chwili odprężenia.
Za możliwość przeczytania bardzo dziękuję Portalowi
Sztukater.
Książka bierze udział w wyzwaniu „Czytamy powieści
obyczajowe”.
I takie książki są potrzebne. Dla relaksu, czemu nie.
OdpowiedzUsuńZgadza się:)
UsuńOdprężenie tego mi teraz trzeba :)
OdpowiedzUsuńPowinna się nadać;)
UsuńJa jednak wolę bardziej gęstą, psychologiczną prozę ;-) Dla relaksu czytam horrory klasy B, od obyczajówek i dramatów oczekuje czegoś ponad rozrywkowe standardy.
OdpowiedzUsuńUuu, horrory, zupełnie nie moja bajka;)
UsuńOch.. coś mnie ostatnio odrzuciło od książek gdzie tematem wiodącym jest miłość, może za jakiś czas mi przejdzie, teraz wbiłam się w kryminały :)
OdpowiedzUsuńKryminału też dawno nie miałam, chyba też powinnam jakiś przeczytać dla odmiany;)
Usuń..prawda jest taka, że mam słabość do książek o przewidywalnej tematyce i gdy przerzucę karty rozpraw filozoficznych, psychologicznych i głębokich wynurzeń, wielowymiarowych bohaterów i głębokich treści, to fajnie mi przy lekturze takiego kalibru o jakim piszesz :)
OdpowiedzUsuńMam podobnie, po cięższych lekturach takie lekkie są w sam raz, cały czas tych głębokich się czytać nie da;)
UsuńPotrzebuje książki do odprężenia, widzę że ta się świetnie nada :)
OdpowiedzUsuńJak najbardziej, ciepła i pozytywna:)
UsuńTeż ją mam i czekam na odpowiednią chwilę ;)
OdpowiedzUsuńOdstrasza mnie trochę ta religijność, no ale patrząc na wydawnictwo przez, które została wydania, to nic dziwnego ;)
W sumie racja;) Może w "Sukni ślubnej" jest jej mniej.
Usuńjak będę się chciała zrelaksować to po nią sięgnę :)
OdpowiedzUsuńDla relaksu w sam raz;)
UsuńAle namawiali na tę książkę na targach i na herbatkę u księcia :P
OdpowiedzUsuńOooo, to musiałam tamtędy nie przechodzić;)
Usuńteraz czytam. Dziwnym trafem właśnie teraz się za nią biorę... ale czyta mi się super ;)) potrzebuję teraz takiej książki ;)
OdpowiedzUsuń