Marcin Jamkowski, Jacek Wacławski „Stary, młodzi i morze. Od
Antarktydy do Alaski. Wyprawa wokół obu Ameryk”, Bezdroża 2013, ISBN
978-83-246-6540-2, stron 312
Mieli po dwadzieścia lat, gdy zdecydowali się zorganizować
wyprawę, która w żeglarskim świecie porównywana jest do zdobycia Everestu.
Chcieli opłynąć Amerykę Południową przez przylądek Horn, cieszący się złą i
tragiczną sławą, oraz dotrzeć do Antarktyki, do Polskiej Stacji Polarnej im.
Henryka Arctowskiego. Coś, co początkowo było tylko marzeniem, z czasem zaczęło
nabierać realnych kształtów. Jacht, o nazwie „Stary”, już był, załoga w
komplecie, jednego tylko brakowało – pieniędzy. A budżet na rejs wcale nie był
mały. Najpierw błądzili, jak dzieci we mgle, nie wiedząc, jak i gdzie szukać
sponsorów.
Dopiero wraz z zainteresowaniem prasy, coś drgnęło. Potem trzeba
było jeszcze uzyskać wsparcie rodziny; w końcu wyruszali na rok, bez żadnej
gwarancji, że wrócą. Gdy i to zadanie zakończyło się sukcesem, rozpoczęła się
wyprawa ich marzeń.
Trzy lata później pomysł kolejnego rejsu, żeglarskiego K2:
nie tylko opłynięcie Ameryki Północnej, ale trasą wzdłuż wybrzeża Kanady, przez
Przejście Północno-Zachodnie: Northwest Passage, trudne do pokonania z uwagi na
panujące tam warunki. Chcieli to zrobić w stulecie osiągnięcia legendarnego
Roalda Amundsena. To on, w 1906 r., po podróży trwającej trzy lata i
trzykrotnym zimowaniu na statku uwięzionym przez zamarznięty lód, z niewielką
załogą, pokonał przejście z Atlantyku na Pacyfik. Oni dodatkowo mieli być
pierwszą polską i najmłodszą załogą, która tego dokona. Początek był taki samo,
jak poprzednio: zbieranie środków finansowych, ale przede wszystkim
przygotowanie jachtu na żeglowanie arktyczne. Musieli też wybrać taki termin,
by wody na północy Kanady rozmarzły na tyle, by mógł się tamtędy przedostać
statek. Wyruszyli z dwutygodniowym opóźnieniem, więc początek był nerwowy. Ale
udało się.
I właśnie o tych dwóch wyprawach opowiada książka „Stary,
młodzi i morze”. Marcin Jamkowski oparł się przede wszystkim o materiały dostarczone
przez Jacka Wacławskiego, kapitana obu rejsów. To on prowadził dziennik
podróży; wykorzystano również wspomnienia i „relacje pisane na bieżąco przez
uczestników” (str. 308). Sam Jamkowski brał udział tylko w części drugiej
wyprawy. No i właśnie, to jest pierwsza rzecz, do której się przyczepię. Może
nie będzie to typowy zarzut, a raczej fakt wynikający z mojego nastawienia.
Myślałam po prostu, że książkę napisał ktoś, kto był członkiem załogi i
przedstawia własne przeżycia. Niby autor na tym właśnie bazował, ale to jednak
nie to samo. Oczekiwałam narracji w pierwszej osobie liczby mnogiej, a nie w
trzeciej. Nie twierdzę, że styl ma jakieś wady, bo tak nie jest, i gdy już się
do tego człowiek przyzwyczai, jest w porządku; ale jednak najlepiej czyta mi
się relacje osób bezpośrednio uczestniczących w wydarzeniach. Tak było z
książką Moniki Witkowskiej „Kurs na Horn” z 2009 r. – podróżniczka, władająca
świetnym piórem, brała udział w decydującej części wyprawy, więc jej publikacja
ma to, co najlepsze: osobistą perspektywę.
Pomijając powyższe, jest to naprawdę ciekawa książka. Przede
wszystkim to opowieść o ludziach z pasją, a uwielbiam o takich czytać. Grupa
młodych ludzi podporządkowuje wszystkie swoje plany i oddaje siły po to, by
urzeczywistnić marzenia. Bo czy może być coś piękniejszego, niż dążenie do
takiego spełnienia? To również historia przyjaźni, nie zawsze łatwej, bo trzeba
pamiętać, że przebywali ze sobą 24 godziny na dobę, bez możliwości zmiany
otoczenia, bo przecież jachtu nie da się, ot tak, opuścić, płynąc z dala od
jakichkolwiek siedzib ludzkich. Ale łączył ich cel i to on pozwał przetrwać te
małe kryzysy.
Fascynujące było śledzenie kolejnych etapów pokonywanej
trasy. Piękne widoki, utrwalone na zamieszczonych zdjęciach, lokalny koloryt odwiedzanych
portów, codzienność na jachcie, napięcie towarzyszące trudniejszym momentom –
to wszystko sprawia, że ciężko się oderwać. Trochę problemu, jako zupełnemu
laikowi, sprawiło mi fachowe słownictwo – w niektórych miejscach kompletnie nie
wiedziałam, o czym czytam. Nie sposób też nie wspomnieć o edytorsko doskonałym
wydaniu (kredowy papier, duża liczba fotografii – wreszcie jestem
usatysfakcjonowana, bo zazwyczaj mi mało) oraz o uzupełnieniu w postaci
dołączonego filmu. Jego reżyserem jest Konstanty Kulik, uczestnik rejsu przez
Przejście. Wprawdzie film nie rzucił mnie na kolana, bo jest bardzo skrótowy,
ale ma jeden bardzo przejmujący moment: ten, gdzie zaczyna się pojawiać lód,
pomiędzy którym jacht musi manewrować z wielką ostrożnością, by nie utknąć, nie
uszkodzić kadłuba i nie zatonąć. To działa na wyobraźnię, zwłaszcza że tego
lodu miało być coraz więcej. No i fajnie było też zobaczyć w ruchu tych, którym
towarzyszyło się podczas lektury.
Woda to żywioł, który czasem daje się okiełznać. Ale trzeba
mieć przy tym dużo szczęścia i mnóstwo pokory. Członkowie wypraw pod wodzą
Jacka Wacławskiego to mieli, dzięki czemu udało im się zrealizować zamierzenia,
przechodząc do historii jako najmłodsza załoga, która pokonała tak trudne
miejsca. A relacja z ich wyprawy to kawał dobrej, podróżniczej historii.
Za możliwość przeczytania bardzo dziękuję Portalowi
Sztukater.
Książka bierze udział w wyzwaniach „Nie tylko literatura
piękna...” oraz „Polacy nie gęsi”.
Książka z pewnością wpisze się w mój krąg zainteresowań, chętnie przeczytam!
OdpowiedzUsuńPolecam:)
UsuńMoja siostra kocha podróżnicze książki, więc zaraz poszperam i zobaczę, czy ma powyższą powieść. Jak nie będzie miała, to może na nadchodzące święta jej sprezentuje ;)
OdpowiedzUsuńJest tak starannie wydana, że na prezent jak najbardziej się nadaje:)
Usuńłooj a ja coś tych podróżniczych średnio lubię ;) no ale czasem warto się zapoznać z czymś innym :)
OdpowiedzUsuńBo może jeszcze nie trafiłaś na taką, która by Cię porwała bez reszty;) Ale jak tę gdzieś spotkasz, to obejrzyj chociaż zdjęcia, piękne są:)
UsuńUwielbiam wszystkie podróżnicze książki, dlatego dla mnie będzie w sam raz ;)
OdpowiedzUsuńTeż tak sądzę:)
Usuń