Renata Kosin „Sekret zegarmistrza”, Znak 2016, ISBN
978-83-240-4099-5, stron 416. Premiera 03.02.2016.
Podlaskie Bujany niedaleko Białegostoku to miejsce na ziemi
Leny. W odziedziczonym pod dziadkach dworku się wychowywała, a na co dzień
towarzyszyła jej troskliwa opieka babci Stefanii oraz tykanie zegarów, które
naprawiał dziadek Ignacy. To, co dla dziadka było zawodem, dla Leny jest pasją:
projektuje biżuterię, która zawiera w sobie elementy starych zegarków. Kobieta
otoczyła się pamiątkami i najchętniej wszystko zostawiłaby tak, jak jest, ale w
końcu musi się pogodzić z myślą o remoncie. W jego trakcie znajduje zniszczony
dziennik. Udaje się odczytać datę – 1884 r. – i nazwisko. Kim była Emilie de
Fleury? Lena na własną rękę podejmuje śledztwo, które zaprowadzi ją do pięknej
Prowansji. Pojedzie tam z córką, Ksenią, i szybko przekonają się, że nie
wszystkim podoba się ich dociekliwość...
Ktoś mógłby powiedzieć, że Kosin bazuje na sprawdzonym już
schemacie, zgodnie z którym tajemnicze wydarzenia z przeszłości rzutują na
teraźniejszość. Częściowo rzeczywiście tak jest, a mimo to „Sekret...” jest, w
moich oczach, całkowicie inny od „Tajemnic Luizy Bein” i jej kontynuacji,
„Kołysanki dla Rosalie”. Myślę sobie również, że autorka niejako sama sobie
bardzo wysoko ustawiła poprzeczkę, ponieważ, bądźmy szczerzy, dorównać „Tajemnicom...”
wcale nie jest łatwo. A jednak Kosin utrzymała wysoki poziom w drugiej częsci i
najnowszą odsłoną dobitnie pokazała, że nie ma zamiaru spoczywać na laurach i
że nie będzie autorką „jednej książki”. Nasuwa mi się tutaj porównanie z muzyką
- są takie gwiazdy, które zabłysnęły jedną tylko piosenką, a potem nastała
cisza. Wiem, że sugeruję w ten sposób wyraźnie, jakoby „Tajemnice...” były
najlepszym według mnie utworem pisarki, ale zapewniam, że choć podobały mi się
wyjątkowo, to jednak teraz nie mogę już powiedzieć, że są najlepsze.
„Kołysanka...” i „Sekret...” mogą z dumą stanąć obok nich na podium. Opowieścią
o Lenie pisarka udowadnia, że jej gwiazda na polskim rynku wydawniczym nie
zajaśniała przypadkowo.
W najnowszym dziele Kosin znajdziemy wszystko to, co
najlepsze. Jest wspaniale ukazana magia Podlasia, są rodzinne tajemnice, a
zarazem siła więzi między najbliższymi, która potrafi pokonać nawet śmierć.
Jest nuta napięcia i wątek sensacyjny, a przede wszystkim jest to oczekiwanie,
związane z odkrywaniem przeszłości Emilie de Fleury i całego rodu Śmiałowskich,
z którego wywodzi się główna bohaterka. Tylko to oczekiwanie ma dwa odcienie: z
jednej strony chce się już wiedzieć, o co chodziło, co wydarzyło się w tych
odległych latach, a z drugiej chciałoby się w nieskończoność delektować tą
brawurowo poprowadzoną fabułą. Oczywiście u mnie zwyciężyła ta pierwsza opcja;
zresztą za każdym razem, gdy mam przed sobą książkę Kosin, rezerwuję sobie
więcej czasu, by nie musieć się od niej odrywać. Bo też oderwać się nie sposób,
a po co się katować i dzielić sobie lekturę...
Mogłabym tutaj wymienić wszystkie przymiotniki, które byłyby
synonimem słowa „zachwycona”, „urzeczona” i inne w tym stylu, by podkreślić,
jak bardzo podobał mi się „Sekret zegarmistrza”. Zamiast tego napiszę tylko
jedno: Renata Kosin dla mnie jest pisarką przez duże P.
Za możliwość przeczytania bardzo dziękuję Wydawnictwu Znak.
Na dniach dotrze do mnie mój egzemplarz :)
OdpowiedzUsuńI też lubię tę pisarkę!
Mam nadzieję, że lektura okaże się satysfakcjonująca:)
UsuńWidać Twój entuzjazm, oj widać :) Cieszę się, że książkę już mam. Mam nadzieję, że mnie także zachwyci.
OdpowiedzUsuńMiło mi, że tak twierdzisz, bardzo chciałam "zabrzmieć" entuzjastycznie:) I tego też Ci życzę:)
UsuńMuszę w końcu poznać prozę tej autorki. Tyle dobrego o niej czytałam. Tylko nie wiem co wybrać na początek...
OdpowiedzUsuńWioluś, "Sekret..." wydaje mi się w sam raz na pierwsze spotkanie:)
Usuń