środa, 6 stycznia 2016

Angelika Kuźniak "Stryjeńska. Diabli nadali"



Angelika Kuźniak „Stryjeńska. Diabli nadali”, Czarne 2015, ISBN 978-83-8049-179-3, stron 344

Każdy miłośnik dwudziestolecia międzywojennego – oraz wielbiciel polskiej sztuki – prędzej czy później musi się zetknąć z nazwiskiem malarki, Zofii Stryjeńskiej. Tak było i w moim przypadku. Nie pamiętam, gdzie dokładnie przeczytałam o niej po raz pierwszy (jakkolwiek pewne przypuszczenie, oczywiście, mam), ale jej postać mnie zaintrygowała – choć patrząc na to z perspektywy czasu mam wrażenie, że obraz, jaki wtedy mi przedstawiono, nie był do końca pochlebny. Potem nazwisko Stryjeńskiej pojawiło się w opracowaniu dotyczącym polskiego transatlantyku „Batory”, na którym można było podziwiać dekoracje jej autorstwa. Jeszcze później zaczęłam zaglądać na stronę malarki na portalu społecznościowym i gdy pojawiła się zapowiedź książki na jej temat, byłam już tak „nakręcona”, że chciałam ją mieć teraz, natychmiast. Dlatego też, gdy znalazłam ją pod choinką, nie kazałam jej zbyt długo czekać.

Zofia Stryjeńska, z domu Lubańska, przyszła na świat w 1891 roku w Krakowie. Jej ojciec był właścicielem „magazynu rękawicznego” (str. 17), a matka zajmowała się dziećmi. Mała Zosia po szkole spędzała czas w sklepie, rysując (najczęściej karykatury klientów lub to, co zadał jej ojciec; w przyszłości sama zaprojektuje kilka par rękawiczek). Zostaje uczennicą szkoły malarskiej dla kobiet, a w 1911 r. jako Tadeusz von Grzymala rozpoczyna naukę na Akademii Sztuk Pięknych w Monachium. Pięć lat później wychodzi za mąż za Karola Stryjeńskiego, architekta, projektanta wnętrz i sztuki użytkowej. Gdy zachodzi w ciążę, jest przekonana, że urodzi syna – na świecie pojawia się Magdalena. Mniej więcej od tej pory na dobre zaczyna się sinusoida nastrojów Stryjeńskiej, dylematy kobiety rozdartej między sztuką a miłością do rodziny, do dzieci.

Nie da się zaprzeczyć, że z kart książki Angeliki Kuźniak wyłania się sylwetka Stryjeńskiej jako osoby, która z rozmachem wykraczała poza swoją epokę. Odniosłam takie wrażenie, że byłoby jej łatwiej, gdyby urodziła się... mężczyzną – po pierwsze, o wiele więcej by jej wybaczano, wręcz by pewnie miała do pewnych rzeczy prawo; po drugie, ona sama mniej by z pewnością się miotała. Nie znam się na sztuce, ale Stryjeńska bez wątpienia miała talent (chciałabym rysować tak, jak ona, gdy miała chociażby dziesięć lat...) – świadczą o tym przytoczone obficie fragmenty recenzji jej prac (a jakże znamienne oraz typowe jest to, że z czasem bardziej chwalono ją poza granicami Polski, niż w ojczyźnie). Urodziła się w czasach, gdy dostęp kobiet do nauki nie był czymś powszechnym i naturalnym, a jednak Zocha postawiła na swoim, kształciła się w wybranym kierunku. Odwagi w podążaniu za własnym kunsztem jej nie brakowało. Ale gdy na świat przyszły dzieci, córka Magdalena i bliźniaki: Jacek i Jan Kanty, zaczęło się to rozedrganie - spełniać obowiązki wynikające z danego jej talentu, czy wpływać na kształtujące się osobowości latorośli. Różnie można patrzeć na decyzje, jakie podejmowała Stryjeńska, na pewno mogą one wzbudzać kontrowersje, ale myślę, że jej rozterki są dość uniwersalne; niejedna kobieta pewnie doskonale rozumie ten problem, jak pogodzić macierzyństwo z pracą zawodową. Tyle że u Zochy to nie była tylko praca, ona całkowicie poświęciła się na ołtarzu sztuki. Kosztem życia rodzinnego.

Zofia Stryjeńska była kobietą temperamentną. Patrząc na jej związek z mężem, można chyba powiedzieć, że kochała za bardzo. Zresztą właściwie każdy etap w jej biografii pokazuje, że wszystko traktowała na śmierć i życie, niczego nie robiła na pół gwizdka, była bezkompromisowa. Zaskakiwać może tylko to, że artystka obdarzona takim darem, takim okiem i umiejętnościami, która zaznała przecież wielkiej sławy, wcale nie opływała w luksusy, wręcz odwrotnie, stanem permanentnym były dla niej długi, zmieniała się tylko wysokość zadłużenia. Inna sprawa, że pieniądze nie trzymały jej się szczególnie mocno, ale mimo wszystko jakoś nie ogarniam tego, że taka mistrzyni doświadczyła i nędzy.

Czytałam „Papuszę” Angeliki Kuźniak i „Czarnego Anioła” (we współpracy z Eweliną Karpacz-Oboładze, który mnie, niestety, akurat nie usatysfakcjonował), nie znam jeszcze „Marlene”, ale i tak myślę sobie, że „Stryjeńska” będzie dla mnie jej najlepszą opowieścią. Do postaci artystki dziennikarka podeszła wnikliwie, a jej relacja oddaje ducha malarki, jej pełnokrwistość, skalę jej doświadczeń i przeżyć, rozmiar targających nią rozterek. Duże znaczenie ma tutaj fakt, że Kuźniak czerpie bogato z pamiętników Stryjeńskiej, dzięki czemu mamy szansę obcowania bezpośrednio z nią samą. Trochę tylko, moim zdaniem, autorka zbyt przyspieszyła na końcu, ale takie odczucie wynikało może z faktu, iż wcale nie miałam ochoty rozstawać się z artystką. „Stryjeńska. Diabli nadali” to kawał solidnie zgłębionej historii – Zofii Stryjeńskiej malarki i kobiety, ale i epoki (a właściwie epok), w jakiej przyszło jej żyć i tworzyć.   

10 komentarzy:

  1. Ja podziękuję, gdyż obecnie preferuje zupełnie inny gatunek literacki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie tracę nadziei, że kiedyś zmienisz zdanie;)

      Usuń
  2. Uwielbiam dwudziestolecie międzywojenne, a książki o kobietach tamtej epoki mogłabym pochłaniać bez końca. W żadnej innej epoce nie było chyba tak barwnych postaci kobiecych jak wtedy. Z pewnością sięgnę!

    OdpowiedzUsuń
  3. Hmm nie wiem za wiele o tej kobiecie, więc myślę, iż taka publikacja byłaby przydatna dla mnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mogę Cię zapewnić, że tak właśnie będzie, nie pożałujesz lektury:)

      Usuń
  4. Z reguły nie czytam biografi, ale po tę książkę mam ogromną ochotę sięgnąć!

    OdpowiedzUsuń
  5. Niestety to chyba nie dla mnie tym razem ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szkoda. Ale jakbyś zmieniła zdanie, to się nie wahaj;)

      Usuń

Będzie mi miło, jeśli pozostawisz ślad swojej obecności. Komentarze wulgarne i obraźliwe będą usuwane.