Magdalena Grzebałkowska „1945. Wojna i pokój”, Agora 2015,
ISBN 978-83-268-2215-5, stron 414
Za każdym razem, gdy czytam publikację dotyczącą roku
zakończenia II wojny światowej i lat zaraz po nim, zastanawiam się, jak ja
właściwie byłam uczona historii, że o tym wycinku polskiej historii miałam tak
małe pojęcie. Piszę „miałam”, ponieważ kilka opracowań już za mną i moja wiedza
trochę się poszerzyła. Nie wyniosłam jej ze szkoły, bo o ile dobrze pamiętam,
dokładny program nauczania skończył się na samej wojnie, a historia najnowsza
potraktowana była już raczej po macoszemu. I tak naprawdę dopiero książki
poświęcone Żołnierzom Wyklętym, np. znakomite „Śród żywych duchów” Małgorzaty
Szejnert – która zresztą poleca książkę Magdaleny Grzebałkowskiej, a dla mnie to
najlepsza rekomendacja – otworzyły mi oczy i wyrwały z tego przeświadczenia, że
1945 rok był jakimś magicznym momentem, od którego teraz było już tylko
cudownie. Bo nie było. Jeszcze bardzo długo nie było. Może i w 1945 r.
przestały ludziom spadać bomby na głowy, ale świat milionów z nich dalej chwiał
się w posadach. I kilka właśnie takich historii i życiorysów przedstawia
dziennikarka i autorka biografii (ks. Jana Twardowskiego oraz ojca i syna
Beksińskich), M. Grzebałkowska.
„Barachło” to opowieść o wyprawach na ziemie przyłączone do
Polski po wojnie na szaber – uciekający w popłochu Niemcy zostawiali swoje
mieszkania tak jak stali, z czego korzystali inni; niestety nie tylko radzieccy
żołnierze rabowali, co się dało. „Lód” przestawia tych, którzy uciekali przez
zamarznięty Zalew Wiślany. „Po coście tu przyjechali?” relacjonuje reporterską
podróż śladami „ciężarówki, która niemal 70 lat wcześniej powiozła na Ziemie
Odzyskane grupę dziennikarzy” (str. 72). W tekście „Dezerter” swoje losy
prezentuje Stanisław Szroeder, uciekinier z Wehrmachtu. „Warszawa. Rzeczy
pierwsze” przybliża pierwsze chwile w zrujnowanej stolicy: jak wyglądało
rozminowywanie; jak odkopywano to, co zakopywano, by przeczekało czas pożogi;
jak powszechne były ekshumacje, poszukiwania bliskich; jak wszędzie leżały tony
gruzy, jak rodził się handel, jak wyglądało kwestia kwaterunku, jak bawiły się
dzieci oraz po co sprowadzono fińskie domki. „Ja nie sziksa, ja Żydówka” jest
historią o dzieciach z otwockiego domu dziecka. Autorka przybliża sylwetkę
powojennego prezydenta Wrocławia, Bolesława Drobnera, a na samo miasto spogląda
oczami Polki i Niemki (reportaż „Breslau/Wrocław”). „Nie jesteśmy przecież
Niemcami” to rzut oka na obóz pracy dla Niemców w Łambinowicach i jego
komendanta. „Sanok” to wycinek z niełatwej historii stosunków
polsko-ukraińskich, natomiast „Czerwone znamię” to opowieść o kobiecie, która
uratowała się z zatopionego przez radziecką łódź podwodną okrętu „Wilhelm
Gustloff”.
Mam wrażenie, a nawet jestem wręcz przekonana, że nie
wszystkim przypadnie do gustu ta książka. Czy może raczej nie o przypadanie do
gustu tu chodzi, tylko o poglądy na naszą historię. Jest w niektórych osobach
tendencja do tego, by uważać, że Polacy zawsze i wszędzie byli kryształowi.
Niech tylko okaże się inaczej, zaraz pojawia się zarzut o „antypolskość” albo o
ogóle o fałszowanie historii. Nie rozumiem czegoś takiego, dlaczego tak trudno
przyjąć do wiadomości, że nie wszyscy byli bohaterami, a wręcz przeciwnie, że
zdarzały się wyjątkowe szuje? Chyba miłość do Ojczyzny i miłość do jej historii
nie powinna polegać na tym, że wybieramy sobie z niej to, co jest powodem do
dumy, a te czarne karty spychamy w niepamięć?
Można mieć odczucie, że w niektórych tekstach Grzebałkowska
wstawia się za Niemcami, że jest niejako przeciwko Polakom, ale myślę sobie, że
ona każe nam spojrzeć na to wszystko szerzej, że w opisywanych historiach mamy
widzieć przede wszystkim człowieka, a jego narodowość powinna być na drugim planie.
Cały czas trzeba mieć także w tyle głowy to, o czym pisze ona sama: „nie możemy
przykładać żadnych norm i kalk z naszej epoki do tamtej chwili. I że tak
naprawdę nigdy nie będziemy w stanie zrozumieć naszych rodziców i dziadków,
którym przyszło żyć w 1945 roku” (str. 399). I to jest to, o czym chyba tak
często zapominamy: nie do nas należy ocena ludzi tamtych czasów i ich
postępowania.
Dla mnie osobiście „1945. Wojna i pokój” to jedna z lepszych
książek, jakie przeczytałam w 2015 roku. I myślę, że warto ją poznać, by trochę
inaczej spojrzeć na ten wyjątkowo trudny rok naszej dwudziestowiecznej
historii.
Cieszę się, że książka spełniła Twoje oczekiwania. Ja jednak spasuję, bo mam teraz inne zobowiązania czytelnicze.
OdpowiedzUsuńWiesz, że to moje klimaty, więc nie mogło być inaczej:)
UsuńJedna z lepszych książek ubiegłego roku. Cudowna, inspirująca do nowych badań historycznych.
OdpowiedzUsuńZgadzam się z Tobą rónież, że nie wszystkim przypadnie do gustu. Pożyczyłam ją koledze, który ma takie narodowe odchyły, ot po jednej z historycznych dyskusji, oddał mi ją wściekły i rozczarowany, że co ja mu daję, on nie chce takich przygnębiających książek czytać.
W moim podsumowaniu rocznym też się znalazła. Uważam, że powinno być o niej cały czas głośno, a jej jedyną wadą jest dla mnie to, że jest za krótka. Tak dobrze się ją czytało, że mogłaby mieć drugie tyle stron.
UsuńNo tak, jakoś nie dziwi mnie reakcja Twojego kolegi, możliwe, że i tak była jedną z delikatniejszych.
Na pewno takie szersze spojrzenie, pozwala spojrzeć na naszą historię z nieco innej perspektywy.
OdpowiedzUsuńI właśnie takie inne spojrzenie jest czasem bardzo potrzebne.
UsuńAutorkę cenię za biografię Beksińskich, dlatego chętnie poznam kolejną jej książkę.
OdpowiedzUsuńJa akurat do biografii Beksińskich na razie nie jestem przekonana, może kiedyś.
Usuń