poniedziałek, 23 listopada 2015

Natasza Socha "Maminsynek"



Natasza Socha „Maminsynek”, Filia 2015, ISBN 978-83-7988-377-6, stron 384

Leander nie miałby problemów z odpowiedzią na pytanie o najważniejszą kobietę w jego życiu. To mama, kobieta, która kocha go bezwarunkowo i bezgranicznie, która nigdy go nie zawiodła, której bezgranicznie wierzy, bo przecież jeszcze nigdy go nie okłamała.  Poświęciła mu wszystko, dzięki czemu miał szczęśliwe dzieciństwo i świetną młodość, a i teraz znakomicie czuje się w jej towarzystwie. Ma już prawie czterdzieści lat, ale nie widzi szczególnej potrzeby wicia własnego gniazdka, przecież u mamy mu dobrze, to po co to zmieniać. Ale jaka powinna być kobieta jego marzeń, taka naprawdę idealna, to akurat doskonale wie. Powinna być samodzielna, broń Boże nie histeryczka, ma odznaczać się wewnętrznym spokojem i harmonią, ale przede wszystkim: „całkowita i stuprocentowa akceptacja mojej Matki” (str. 34) – to jest warunek konieczny, bez niego nie ma co mówić o jakiejkolwiek przyszłości. Po dłuższych lub krótszych związkach, weryfikowanych fachowym okiem matki, Leander poznaje Amelię. To pierwsza kobieta, która wydaje się spełniać to najważniejsze kryterium...

Natasza Socha to autorka, której drogę zawodową śledzę od jakiegoś czasu z uwagą. Najpierw poznałam przezabawną „Macochę”, a całkiem niedawno smakowałam genialny „Rosół z kury domowej”. Na ”Maminsynka” ostrzyłam sobie ząbki już od dawna i wreszcie dorwałam go w bibliotece. I niezmiernie się cieszę, że mi się to udało - żal byłoby przegapić tak dobrą powieść, która nie dość, że jest wypełniona ciekawą treścią, to na dodatek odznacza się intrygującym, imponującym językowo stylem.

Powiem Wam szczerze, że „Maminsynek” naprawdę ma siłę rażenia. Skończyłam go czytać wieczorem, a w nocy śniło mi się, że teściowa przyjechała wyprasować mi rzeczy z ostatniego prania... Uff, dobrze, że szybko się po tym obudziłam, strach się bać, co mogłoby wydarzyć się dalej. Ale to akurat świadczy o tym, jak czysto subiektywny jest odbiór tej fabuły – myślę, że każdy będzie ją odbierał inaczej w zależności od tego, kim jest i jakie ma doświadczenia. Ja na związek Leandra i jego matki patrzyłam z punktu widzenia synowej, która jestem. Mój mąż wprawdzie maminsynkiem nie jest, ale zdarzało nam się dyskutować nie raz w żartach o porównywaniu żon i matek. I sądzę, że on akurat rozumiałby Leandra w tym przekonaniu, że najlepiej mu u mamusi. Zawsze mi mówił, że jak facet przez całe życie – a im starszy, tym gorzej - był przyzwyczajony do maminej kuchni i sposobów prowadzenia domu, to co w tym takiego niewłaściwego, że chciałby mieć tak dalej. Moja odpowiedź na to zawsze była jedna: skoro się ożenił, to było minęło, teraz ma inaczej, co nie znaczy gorzej. Z takiej perspektywy szlag mnie trafiał na niektóre pomysły matki bohatera, choć równocześnie starałam się postawić na jej miejscu. No bo dobrze, urodziła go, wychowała, poświęciła mu naprawdę wiele, to jej ukochane, wychuchane dziecko, czy można się więc dziwić, że nawet gdy dorośnie, chce dla niego jak najlepiej i uważa, że to „najlepiej” jest w stanie zapewnić tylko ona, rodzicielka? No niby nic dziwnego, jednak granice toksyczności coraz mocniej się przesuwają – i matka Leandra przekroczyła je już na wstępie. Nie mam jeszcze dzieci, ale chciałabym być taką matką, która w pewnym momencie będzie wiedziała, że czas wypuścić latorośle spod swych skrzydeł; taką, która będzie pamiętać, że nie rodzi się dzieci dla siebie, ale dla nich samych. Chcę wierzyć, że dam im prawo do błędów i sukcesów, a przede wszystkim mam nadzieję, że nigdy nie spróbuję wybrać dziecku partnera, mając na względzie to, że, po pierwsze, ja prawo wyboru miałam, wybierając mu tatusia, i teraz czas na jego samodzielną decyzję, a po drugie, to nie ja będę żyła z tym kimś, tylko moje dziecko, a ono może mieć inne oczekiwania od życia niż ja.

Jak więc widzicie, „Maminsynek” potrafi skłonić do wielu przemyśleń, a to wszystko dzięki temu, że jest tak sprawnie napisany. Socha posłużyła się miejscami przerysowaniem, bo wolałabym wierzyć, że nie ma takich matek, które pozwalałaby sobie na takie występy, jak ta Leandrowa (choć z drugiej strony patrząc, życie nadal potrafi mnie zaskoczyć, nawet jeśli wydaje mi się, że nic nie jest w stanie mnie zdziwić). Wspomnę jeszcze tylko o zakończeniu. Pani Nataszo, majstersztyk! Wbiło mnie w fotel i rozłożyło na łopatki. Myślę, że także dzięki temu przewrotnemu zabiegowi „Maminsynka” długo nie będzie dało się zapomnieć...      

Tak sobie rozmyślam nad trzema powieściami autorki i sądzę, że widać w jej twórczości przeskoczenie na inny poziom, że tak to ujmę. Nie mam na myśli warsztatu pisarskiego, bo i język, i konstrukcja już w „Macosze” przekonywały do siebie. Chodzi mi o to, że nadal pod okryciem niby lekkiej opowieści, przyjemnej i przyjaznej fabuły, Socha chce powiedzieć coś więcej. Można się skoncentrować na perypetiach bohaterów, na tym, jak są zabawne (choć nadal uważam, że miejscami raczej przerażające), sama przecież uśmiechałam się pod nosem i zdarzyło mi się parsknąć śmiechem, ale mam wrażenie, że to będzie ledwie dotknięcie naskórka. Dopiero patrząc na całokształt, dostrzega się dużo więcej znaczeń. Osobiście uważam, że „Macocha” była jeszcze z tych bardziej rozrywkowych, ale już „Maminsynek” i zwłaszcza „Rosół...” są bardziej refleksyjne i pokazują autorkę w nowym świetle: jako obserwatorkę ludzi, znawczynię ich relacji. W dwóch ostatnich utworach pokazuje, co myśli o życiu i skłania nas do tego, byśmy sami się z nim skonfrontowali. Nasuwa mi się tu jeszcze skojarzenie z książkami Magdaleny Witkiewicz – choć sama nie lubię porównań autorów do siebie, to tu sobie na to pozwolę. Magda uprawia płodozmian, raz powieść do śmiechu, raz taka bardziej do wzruszeń, ale w każdej nie brakuje znaczeń i wartości. I mam wrażenie, że pani Natasza idzie w podobnym kierunku, z tym że u niej zawsze jest do śmiechu w formie, ale do refleksji w ostatecznej wymowie. U obu pisarek zawsze liczy się coś więcej.

Rozpisałam się, pointerpretowałam, ale sedno tego teksu sprowadza się do jednego głównego wniosku: „Maminsynka” koniecznie trzeba przeczytać. Lektura obowiązkowa dla matek przyszłych i obecnych.  

10 komentarzy:

  1. Też mi się podobała "Macocha":) Na "Maminsynka" poluję, na razie niestety bezskutecznie;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trzymam kciuki, żeby Ci się udało tak jak mnie:)

      Usuń
  2. A ja mam ochotę na jakąkolwiek książkę Nataszy Sochy! Coraz bardziej przekonuję się, że warto :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Książkę czytałam, ale niestety nie przypadła mi zbytnio do gustu.

    OdpowiedzUsuń
  4. Mamą już jestem, chociaż jeszcze malucha fikającego w brzuchu, ale po książkę sięgnę na pewno! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Tyle pozytywnych recenzji już czytałam o tej książce, i mam ją oczywiście w planach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo to genialna książka jest, cóż więcej mogę powiedzieć;)

      Usuń

Będzie mi miło, jeśli pozostawisz ślad swojej obecności. Komentarze wulgarne i obraźliwe będą usuwane.