Natasza Socha „Rosół z kury domowej”, Pascal 2015, ISBN
978-83-7642-558-0, stron 304
Wiktoria jest perfekcyjną panią domu. I nie ma w tym
stwierdzeniu ani grama przesady – zna domowe sposoby na każdy rodzaj
zabrudzenia; urządza przyjęcia tematyczne lub kolorystyczne; idealnie nakrywa
stoły, w czym pomocna jest miarka krawiecka, bo to dzięki niej zachowuje
wymaganą odległość między talerzami a sztućcami. Rodzaje garnków także nie mają
przed nią żadnych tajemnic, a w chwili gdy rozważa zalety chińskiego parownika
bambusowego, jej mąż Tymon oznajmia, że odchodzi i wspaniałomyślnie proponuje
jej na otarcie łez dwadzieścia procent wartości domu, bo przecież ona na niego
nie zarabiała.
Specyfikę stylu prozy Nataszy Sochy poznałam dzięki powieści
„Macocha”. Bardzo miło ją wspominam i od tamtej pory mocno autorce kibicuję
(choć jeszcze nie poznałam „Maminsynka”, który był „po drodze” między dwoma
utworami, tamtym i najnowszym). „Rosół z kury domowej” już na pierwszy rzut oka
ma wszystko, co potrzeba, by maksymalnie zaintrygować. No bo tak: niebanalny
tytuł świadczący o bogatej i obfitującej w skojarzenia wyobraźni pisarki;
przyciągającą wzrok, niespotykaną okładkę, a na niej jeszcze coś: rekomendację
Magdaleny Witkiewicz – autorka „Szkoły żon”, „Milaczka” czy „Pierwszej na
liście” gorąco namawiała na lekturę „Rosołu...” i wiedziała, co robi. To
opowieść, od której rzeczywiście niełatwo się oderwać. Dla mnie osobiście ta
historia miała jeszcze jedną zaletę, która przekonywała do sięgnięcia po nią:
niesie w sobie wątek kobiecej przyjaźni, a ten w polskiej literaturze
obyczajowej uwielbiam, o czym wspominałam już wielokrotnie.
Natasza Socha w kokonie lekkiej, zabawnej formy porusza
problem, który dotyczy pewnie milionów kobiet na całym świecie, jak on długi i
szeroki. Kobiet, którym mężczyźni, teoretycznie ich najbliżsi, wmówili, że ich
powołaniem jest prowadzenie domu oraz pożegnanie własnych ambicji zawodowych. I
wcale nie chodzi tutaj o te, które robią to z radością i z własnej woli; ani o
to, że autorka nie docenia roli kur domowych – wręcz przeciwnie, ona dobitnie
podkreśla, że po pierwsze, jest to praca, jak każda inna – tym bardziej że
ekonomiści potrafią przecież wycenić jej wartość; a po drugie – jak szybko
przestaje być ona doceniana, bo przecież najprościej powiedzieć, że kobiety,
która „siedzą” w domu, nic nie robią. Miło chyba wrócić do domu, w którym
wszystko jest posprzątane tak, że aż lśni czystością, koszule wiszą wyprasowane
w szafie, a na stole czeka dwudaniowy obiad, najlepiej jeszcze z deserem i
kompotem, prawda? A kto to robi? Samo się robi. Albo raczej dokonuje tego
jeszcze jeden mebel domowy, czy może raczej urządzenie wielofunkcyjne, które
często tylko dlatego, że nie zarabia własnych pieniędzy, jest traktowane jak
istota niższego gatunku, głupsza i bez własnego zdania. I nieważne, że tak jak
bohaterki, kury te mogą być z wykształcenia architektami, socjologami czy
ekonomistkami - przecież do gotowania, sprzątania czy prasowania taka szeroka
wiedza nie jest wymagana. I chyba pół biedy, gdy mąż takiej uprzedmiotowionej
żony już nie zauważa; gorzej, gdy zauważa aż za bardzo; gdy lecząc swoje
kompleksy i niedowartościowanie zaczyna stosować każdy rodzaj przemocy:
psychiczną, fizyczną i seksualną. I niech mi ktoś jeszcze raz powie, że tzw.
kury domowe to mają sielskie życie – czasem ich mężowie potrafią zafundować
piekło i zestresować bardziej, niż najbardziej wymagający i wredny szef,
jakiego ziemia nosiła.
Niby niewielka książeczka, a Socha umieściła w niej
wszystkie aspekty losu statystycznej kobiety domowej. Bo nie omija również
tematu utraconej kobiecości. Choć to akurat zjawisko może spotkać każdą z nas,
nie tylko te niepracujące zawodowo – akurat w odnajdywaniu niedostatków własnej
twarzy i ciała jesteśmy chyba mistrzyniami. Pisarka z pełnym przekonaniem
oświadcza, że „atrakcyjność to stan naszego umysłu, a nie zewnętrzna powłoka”
(str. 220). A skoro my same nie lubimy siebie, nie akceptujemy tego, jakie
jesteśmy, owijamy się płaszczem kompleksów, to jak inni mają nas dostrzec i
zobaczyć, ile naprawdę jesteśmy warte? A poza tym, czy równanie do jednego
wzorca, do kanonów urody, które ktoś tam kiedyś sobie wymyślił, nie jest nudne?
Czy nie lepiej z tego, co mamy, zrobić atut i postawić na indywidualność? Tym
bardziej że przecież nie wszystkim podoba się to samo, ten wygląd jak spod
sztancy. Myślę, że właśnie takie przeświadczenie chciała nam, swoim
czytelniczkom, wpoić Natasza Socha i to miało na celu wykorzystanie motywu
gotowania nago, pełnego świeżości i oryginalności. Pisarka chciała dać nam
prawo do bycia niedoskonałymi, a jednocześnie uzmysłowić, jak wiele zależy od
naszego myślenia: „To, jak postrzegamy same siebie, automatycznie rzutuje na
ocenę otoczenia. Jeśli wszystkim powiesz, że jesteś brzydka, świat zobaczy cię
brzydką. Człowiek na niezwykłą zdolność do umniejszania własnej osoby” (str.
172).
Zapewniam, że „Rosół z kury domowej” to mozaika wielu innych
jeszcze, błyskotliwych zdań, które każda kobieta powinna wbić sobie do głowy i
wziąć do serca. Natasza Socha napisała książkę życiową, do bólu prawdziwą,
taką, do której chce się powracać, by czerpać z niej siłę. Odkładam ją na półkę
naładowana optymizmem i wiarą, że sama dla siebie muszę – i chcę - być dobra.
„Rosół z kury domowej” to książka przepełniona
niepowtarzalnym urokiem, którego słowa nie oddadzą do końca – trzeba samemu
doświadczyć tego charakterystycznego, ciętego języka, przejawów oczytania
autorki i jej zmysłu obserwacji współczesnego świata. Do lektury bardzo zachęcam
wszystkie kobiety, choć pewnie lepiej odczytają intencje autorki te z nas,
które są żonami i matkami, ale także mężczyzn – może otworzy im ona oczy na
wiele istotnych kwestii, skłoni do refleksji.
A do autorki mam tylko jedno, małe pytanie: pani Nataszo,
ale dlaczego tak krótko? Ja bym chciała więcej... Choć zakończenie, przyznaję,
pierwsza klasa, to jednak żal był rozstawać się z bohaterkami. Nie wiem, jak
wypadają pozostałe książki, poza „Macochą”, ale wiem jedno: ta według mnie jest
wybitna. Wielkie brawa za ugotowanie takiego rosołu.
Za możliwość przeczytania bardzo dziękuję Wydawnictwu
Pascal.
Wyzwanie: „Polacy nie gęsi”.
Dla mnie trochę ostatnio za dużo tej książki wszędzie, raczej przeczytam jak trochę spadnie jej popularność, bo obecnie mam już trochę jej dosyć :)
OdpowiedzUsuńFakt, sporo recenzji się przewinęło przez blogi, i tak szczerze mówiąc, wiedząc, że będę czytać "Rosół", to ich unikałam. Dlatego nie mam przesytu:)
UsuńMoże kiedyś sięgnę po ''Rosół...'' a tymczasem mam inne plany czytelnicze.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że sięgniesz, bo naprawdę warto:)
UsuńRaczej nie sięgnę po tę pozycję, bo to zupełnie nie mój klimat, jednak przyznaję, że książka zapowiada się naprawdę pozytywnie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam na konkurs,
http://recenzjewojtka.blogspot.com/
Dzięki, zajrzę w wolnej chwili;)
UsuńWszyscy zachwalają tę książkę. Nie pozostaje mi nic innego jak ją przeczytać po prostu.
OdpowiedzUsuńDobrze to ujęłaś;)
UsuńWspaniała książka, Ty jak zwykle potrafisz ubrać w słowa to co ja nie jestem w stanie, mogę linkować do ciebie w celu uzyskania lepszego uzasadnienia? ;) :)
OdpowiedzUsuńPewnie, że możesz, choć wcale nie uważam, że trzeba;) Czytałam Twoje wrażenia i niczego im nie brakuje:)
Usuń