Eugeniusz Guz „Londyński rodowód PRL. Od Mikołajczyka do
Bieruta”, Bellona 2014, ISBN 978-83-11-13399-0, stron 248
W zeszłym roku przeczytałam doskonałą książkę Piotra
Zychowicza „Pakt Ribbentrop-Beck” – na tyle dla mnie rewelacyjną, że znalazła
się w moim zestawieniu najlepszych przedstawicielek literatury faktu 2014 roku.
Ten młody polski historyk postawił w niej kontrowersyjną tezę, że II wojny
światowej, takiej, jaką ją znamy, można było uniknąć, gdyby następcy Józefa
Piłsudskiego nie odwrócili się od jego polityki i sprzymierzyli z Hitlerem dla
pokonania większego wroga. Nie była to rzecz z gatunku „co by było, gdyby”, ale
solidnie uargumentowane zestawienie faktów i możliwych innych wariantów, które,
gdyby polscy dyplomaci je zastosowali, mogły zmienić bieg historii i dziś czego
innego by nas uczono. Publikacją tego samego rodzaju jest „Londyński rodowód
PRL” Eugeniusza Guza, dziennikarza, historyka, autora kilkunastu książek
poświęconych dziejom najnowszym czy relacjom polsko-niemieckim. Podobnie jak Zychowicz,
Guz także idzie zdecydowanie pod prąd utartym przekonaniom i opiniom. I również
robi to w znakomity sposób. A żeby skończyć już z odniesieniami do Zychowicza,
pozwolę sobie na stwierdzenie, że gdyby historia miała taki przebieg, jak
zaprezentował to w „Pakcie...”, to nie miałby o czym pisać Guz...
„Londyński rodowód PRL” może wzbudzać kontrowersje, ponieważ każe inaczej spojrzeć na Józefa Stalina, który już na wieki pozostanie jednym z największych zbrodniarzy w dziejach świata. I to jest fakt bezsprzeczny, nie da się przecież zaprzeczyć rozmiarowi tragedii, jaka dotknęła polskich obywateli z jego ręki. Ale Guz zwraca uwagę na jedną istotną kwestię: tego też dałoby się uniknąć, gdyby polski rząd na emigracji w Londynie kierował się realizmem, a nie swoimi ambicjami i emocjami nie mającymi nic wspólnego z prawdziwym obrazem sytuacji, w jakiej się znalazł. A wraz z nim – cały kraj; różnica tylko w tym, że rząd był na co dzień bezpieczny, czego o rządzonych z oddali powiedzieć się nie dało.
Guz wcale nie uważa i nie zgadza się z teoriami, że Stalin
od samego początku, czyli od wybuchu wojny, dążył do wprowadzenia w Polsce
komunizmu i uczynienia z niej swego wasala. Wręcz przeciwnie, autor punkt po
punkcie, w porządku chronologicznym, daje argumenty na to, że do schyłku 1944
roku Stalin chciał się porozumieć z polskim rządem na uchodźstwie, traktując go
jako jedynego spadkobiercę II Rzeczpospolitej. Sowiecki dyktator gwarantował
powrót władz do Warszawy w zamian za uznanie granicy wschodniej na linii Curzona
– co dla Polski oznaczało utratę Kresów Wschodnich (choć początkowo po naszej
stronie miał pozostać Lwów), ale na rzecz bogatych i przemysłowo rozwiniętych
terenów na zachodzie i północy – oraz usunięcie z rządu polityków nastawionych
antyradziecko. Stalinowi chodziło o sąsiedztwo z krajem przyjaźnie nastawionym,
i tyle. Kwestia jej ustroju i wszelkich kwestii państwowych miała pozostać w
kompetencjach polskiego rządu, nie radzieckiego.
Już w tym punkcie można by dyskutować, na ile obietnice
przywódcy Sowietów były wiarygodne, i jak długo porządek nimi ustanowiony byłby
respektowany. Guz ma na to szereg odpowiedzi, tutaj ograniczę się tylko do
stwierdzenia, że żaden traktat międzynarodowy nie daje gwarancji jego
respektowania, można tylko założyć dobrą wolę drugiej strony i wierzyć, że
będzie przestrzegać tego, co sama podpisała. Rząd londyński nawet nie próbował
sprawdzić, na ile obietnice takie były realne – od razu przyjęto, że to tylko
gra.
Polski rząd w Londynie lubił karmić się złudzeniami. Do tego
był całkowicie niekonsekwentny: z jednej strony wobec zachodnich sojuszników
zachowywał się jak petent (i tak też był odbierany); z drugiej wyrażał
przekonanie, że Polska jest pępkiem świata, o który ten będzie się upominał; że
ma pozycję mocarstwową i może być czwartym do rozmów Wielkiej Trójki. Bolesne
pisać tak o rządzie polskiego kraju, ale jeszcze boleśniej było czytać, jaką
głupotą się charakteryzował. I tu wkraczamy w kwestię relacji z aliantami.
Jestem bardzo krytycznie nastawiona do Anglii i Francji po tym, jak postąpiły w
obliczu września 1939 roku – i generalnego zdania nie zmienię – ale Guz otwiera
oczy na fakt, że jak powiedział Churchill, Anglia była gotowa gwarantować
niepodległość Polski, ale nigdy nie obiecywała, że będzie walczyć o jej
wschodnią granicę z ZSRR. Tymczasem rząd wolał kierować się mrzonkami i wbrew
temu, co wszyscy mówili – że nie ma takiej opcji – był przekonany, że nastąpi
III wojna światowa, właśnie przeciwko Stalinowi i o tę granicę. Dalej uważam,
że Brytyjczycy są mistrzami w taktyce „Polak zrobił swoje, Polak może odejść”,
ale niestety emigracyjni politycy zrobili wiele, by zasłużyć sobie na takie
traktowanie i na miano głupców. Nie bez powodu Churchill powiedział, że „Polacy
mają wszelkie przymioty oprócz zmysłu politycznego... Nie ma takiego błędu,
którego Polacy by nie popełnili...” (str. 140). Choć on sam miał sporo za
uszami, to jednak historia pokazała, że w tej ocenie się nie mylił.
Znowu się rozpisałam, ale nie potrafię inaczej. Można nawet
powiedzieć, że popełniłam ten sam błąd, co emigracyjny rząd, czyli kierowałam
się emocjami, ale nie umiem podejść na chłodno do lektur tego typu, które
uświadamiają, ilu ludzi mogłoby ocalić życie, gdyby politycy kierowali się
faktami, a nie złudzeniami i własnym „widzimisie”. W „Londyńskim rodowodzie
PRL” zabrakło mi tylko spojrzenia na jedną kwestię – a ta stawia mi pod znakiem
zapytania całą resztę - choć wydaje mi się, że nie jest to wina autora;
zakładam, że o tym się pewnie nie mówiło i w rozmowach między radzieckim
dyktatorem a Polakami temat ten nie był poruszany. Mam na myśli Katyń i to, jak
w obliczu powrotu rządu z Anglii do Warszawy zachowałby się Stalin dla
wyjaśnienia tej zbrodni. Można tylko domniemywać, że pozycja ówczesnych władz
byłaby na pewno mocniejsza, niż nawet tych obecnych. I ośmielę się twierdzić,
że radzieckie i brytyjskie archiwa już dawno mogłyby stanąć przed nami otworem.
Eugeniusz Guz stworzył książkę rzeczową, merytoryczną i,
powiedziałabym, chłodną – w tym sensie, że ocena polskich władz emigracyjnych
oparta jest na faktach, a nie sympatiach, antypatiach i emocjach, które ja
dopuściłam do głosu w trakcie lektury i w tym tekście. Oczywiście nie może być
inaczej i namawiam do lektury, choć sądzę równocześnie, że więcej korzyści
wyniosą z niej zainteresowani tematem i mający już bardziej szczegółową wiedzę
na temat omawianych zagadnień.
Wyzwanie: „Polacy nie gęsi”.
Może nie w najbliższym czasie, ale jak najdzie mnie chęć na takową tematykę, to chętnie przeczytam :)
OdpowiedzUsuńWarto zapamiętać tytuł na przyszłość;)
UsuńJa spasuję, ale wiem komu mogę polecić tę książkę i tak też zrobię.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że wzbudzi ona zainteresowanie tej osoby:)
UsuńTematyka jak najbardziej dla mnie, tylko skąd wziąć na to wszystko czas :(
OdpowiedzUsuńA na to pytanie też bym chciała znaleźć odpowiedź;)
UsuńIdealna dla mnie. Chętnie przeczytam!
OdpowiedzUsuńOby przypadła Ci do gustu:)
UsuńJa myślę, że taka chłodna ocena jest w porządku, bo najbardziej obiektywna.
OdpowiedzUsuńTeż odnoszę takie wrażenie.
UsuńTrudny temat został poruszony, książka wydaje się być ciekawa:)
OdpowiedzUsuńTrudny, to prawda; ja bardzo przeżywam takie książki, wiedząc, że nasza historia mogła wyglądać inaczej.
Usuń