Jacek Hugo-Bader „Długi film o miłości. Powrót na Broad
Peak”, Znak 2014, ISBN 978-83-240-2993-8, stron 334
Powoli zbliża się druga rocznica zwycięskiej, a jednocześnie
tragicznej wyprawy na Broad Peak. W marcu 2013 roku grupa polskich wspinaczy, w
ramach programu Polski Himalaizm Zimowy, odniosła wielki sukces: jako pierwsi
weszli zimą na ten szczyt. Podczas zejścia dwóch z nich, Maciej Berbeka i
Tomasz Kowalski, zginęło. Przeżyli Adam Bielecki i Artur Małek, chyba tylko po
to, by zostać odsądzonymi od czci i wiary, o czym jeszcze wspomnę. W grudniu
2014 roku z kolei mija rok i pięć miesięcy od wyprawy w Karakorum, która pod
przewodnictwem Jacka Berbeki, brata zmarłego Macieja, miała odnaleźć i godnie
pochować wspinaczy. Członkiem tej grupy był Jacek Hugo-Bader, pisarz i
reportażysta, który stał się kronikarzem całej wyprawy.
Nie da się ukryć, że „Długi film o miłości” jest książką mocno kontrowersyjną, wokół której przetoczyła się burzliwa dyskusja, która doczekała się skrajnych opinii i która wywołuje natłok myśli. Na początku wspomnę o tych, które mnie samą mocno zmieszały. W wyprawie po ciała brali udział członkowie rodzin zmarłych himalaistów, więc nawet jeśli oni wiedzieli, że będzie wśród nich reporter (inna sprawa, że został on przez grupę odrzucony, i byłoby to jeszcze zrozumiałe, gdyby nie fakt, że ktoś przecież na jego udział zgodę wyraził!) i że rozmowy, jakie z nimi przeprowadził, znajdą się na papierze, dostępne dla każdego, kto tylko zechce, to ja osobiście czułam się trochę tak, jakbym wchodziła z butami w ich żałobę. Odczuwałam to tym bardziej, im oni podkreślali, że czas wcale nie leczy ran i że z każdym dniem wcale nie jest lepiej, a wręcz przeciwnie, powstałej pustki nie da się zapełnić, a rany w sercu zaleczyć. Wielce wymowne są tutaj także zdjęcia rodziców i narzeczonej Tomka Kowalskiego patrzących na górę, która zabrała im ukochanego człowieka. Nie wyobrażam sobie, co musieli czuć wiedząc, że on gdzieś tam jest (a już tym bardziej w momencie, gdy okazało się wiadomym, że znajduje się on na drodze na szczyt, w miejscu, gdzie każdy, kto by się tam znalazł, musiałby go minąć). Momentami czułam się źle, gdy autor podczas rozmów ze współuczestnikami wyprawy naciskał, żeby powiedzieli więcej, do końca, żeby nie było niedomówień, albo żeby zdjęli okulary (część rozmów odbywała się przed kamerami, bo zamysłem Jacka Hugo-Badera było stworzenie filmu – relacji z wyprawy, ale jak sam stwierdził na końcu, obraz taki najprawdopodobniej nie powstanie). Rodziło to we mnie pytanie o motywacje dziennikarza, co chciał tym osiągnąć. I wracają do moich mieszanych uczuć, wiecie, co jest w tym wszystkim najgorsze? Że choć miałam wrażenie, że jestem jak sęp żerujący na czyimś bólu i tragedii, na najtrudniejszych emocjach, to jednocześnie nie mogłam się od tej książki oderwać. I o samym Hugo-Baderze mogłabym powiedzieć to samo, ale z drugiej strony, mimo że nie znam innych jego publikacji, to stwierdzam, że musi być dobry w swoim fachu, skoro najpierw, widząc zapowiedź, bardzo chciałam „Długi film...” przeczytać; gdy już zaczęłam, to zastanawiałam się, czy mu podołam (zwłaszcza po rozpoczynającym opowieść liście autora do Jacka Berbeki), a potem nie mogłam się oderwać, dopóki nie skończyłam. Pod względem warsztatu autora i układu, jaki przyjął dla swojej relacji, nie mogę się do niczego przyczepić. Książkę się połyka, strona po stronie czekając na to, co będzie dalej, i nie zważając już na nic. Przejrzałam opinie o książce i zetknęłam się z tymi, że za dużo w niej samego autora, że to nie o nim miała być ta publikacja. Nie zgodzę się z tym, w końcu był uczestnikiem wyprawy, walczył ze swoimi słabościami, więc dlaczego miałby nie pisać o sobie i o tym, co go dotykało w jej trakcie?
Jacek Hugo-Bader starał się zrozumieć „szaleństwo ludzi
gór”. Ja od pewnego czasu tego nie robię, nie zadaję sobie pytania: „po co oni
tam lezą”, mówiąc kolokwialnie. Odkąd przeczytałam „Zwyciężyć znaczy przeżyć”
Aleksandra Lwowa, przyjmuję, że tak po prostu jest, że zawsze znajdą się
śmiałkowie, którzy dla gór są w stanie zrobić wiele, poświęcić dla nich
wszystko, nawet własne życie. Jeśli taka jest cena znalezienia się na kartach
historii, to oni się na to godzą i to jest ich sprawa, w końcu są dorośli i
wiedzą, co robią, a przynajmniej powinni. Próbuję w ten sposób wrócić do tych,
którzy z Broad Peaku wrócili, niby jako wygrani, ale w powszechnej opinii jako
przegrani, głównie moralnie. Artur Małek zniknął, odciął się od medialnej
burzy, której ciężar starał się wziąć na siebie Adam Bielecki. Nie mnie ich
oceniać, zwłaszcza że mocno wzięłam sobie do serca słowa Aleksandra Lwowa, iż
nie powinien robić tego nikt, kto nie znalazł się w sytuacji takiej, jakiej oni
doświadczyli. Ale nie da się nie zauważyć, że Polacy uwielbiają się taplać w
błotku wzajemnych oskarżeń i urządzać innym piekiełko. Nie oskarżam
Bieleckiego, nie usprawiedliwiam go, chcę zrozumieć jego racje, a trochę ich
miał. Oczywiście popełnił błędy, ale w przypadku tej wyprawy i ataku
szczytowego, popełniła je cała czwórka. Pisze o tym JHB, pisał także Lwow,
komentując swego czasu raport komisji powołanej do ustalenia przyczyn tragedii
na Broad Peaku. Autorzy raportu wyszli z założenia, że o zmarłych tylko dobrze,
albo wcale, a tymczasem, żeby mieć pełny obraz sytuacji, trzeba mówić wprost.
Bielecki powiedział: gdyby nie przeżył, zostałby bohaterem. Bohater Berbeka w
ogóle nie włączył radia (a to Bieleckiemu zarzucano zerwanie kontaktu z
pozostałymi); bohater Kowalski parł na szczyt, bo korzystając z niesionej
kamery, chciał nagrać scenę oświadczyn. Wyszli za późno, mieli mało czasu;
kończyło się okno pogodowe; a poza tym, skoro mówimy o pierwszym zimowym
wejściu, a jeden z pierwszej dwójki (mieli wchodzić parami, Berbeka z
Kowalskim, Bielecki plus Małek) właśnie tego dokonał, a są zespołem, to czemu
pozostała dwójka nie zrobiła odwrotu, tylko szła dalej, choć najprawdopodobniej
nie miała już na to sił? Czy Bielecki miał ciągnąć dwójkę dorosłych facetów w
dół, na siłę? Nie da się zrozumieć tego, co nimi kierowało (oświadczyny
Kowalskiego? Osobiste porachunki Berbeki z górą?), tym bardziej więc uważam, że
trzeba zrezygnować z rozliczeń tu, na ziemi; trzeba przyjąć, że to się po
prostu stało. A czasu przecież się nie cofnie, drugiej szansy nie będzie i nie
wiem też, czy można mówić o wnioskach na przyszłość, skoro każdy atak szczytowy
jest inny, bo inne są warunki i inne są osoby tego ataku dokonujące. JHB
wyraził także głośno moje myśli na temat Artura Hajzera, szefa wspomnianego
wyżej programu PHZ, który, w czasie gdy ekipa Jacka Berbeki znajdowała się w
Karakorum, zginął na Gaszerbrumie I. Dla mnie jest on trzecią ofiarą Broad
Peaku (można się nawet zastanawiać, czy aby nie piątą, jeśli przyjąć, że
Bielecki i Małek także zostali skrzywdzeni, a od pozostałych różnią się „tylko”
tym, że przeżyli i można było po nich „jechać” do woli). Uciekł w góry, by
odpocząć od zgiełku i nagonki. Błąd, który popełnił, a który kosztował go
utratę życia (za cenę dołączenia do tych, co w górach zostali na zawsze), w
normalnych warunkach na pewno nie przydarzyłby się człowiekowi z takim
doświadczeniem, można więc tylko domniemywać, czym miał wtedy zajętą głowę...
Możliwe, że napisałam za dużo, możliwe, że zbyt
emocjonalnie, ale jeśli ktoś interesuje się tematyką himalaizmu, ma za sobą
kilka lektur na ten temat (zwłaszcza wspomniane „Zwyciężyć znaczy przeżyć”
Lwowa, które naprawdę otwiera oczy na wiele faktów), to do „Długiego filmu o
miłości” trudno mu podejść na chłodno, z dystansem. Tym bardziej że styl JHB
robi wrażenie. Szczególnie może się podobać (choć nie jest to dobre określenie),
że starał się przedstawić wszystkie punkty widzenia; zachowując bezstronność,
dał głos wszystkim zaangażowanym w tę historię, nie unikając przy tym aspektów
trudnych i, powiedziałabym, zapalnych. I choć nie była to lektura łatwa, choć
dostarczyła mi ogromu wrażeń, choć konfrontację z nią mocno przeżyłam, to
jednak cieszę się, że było mi to dane. Ale czy książka Jacka Hugo-Badera jest
publikacją dla wszystkich? Tego nie wiem. Z jednej strony skierowałabym ją do
odbiorców zainteresowanych problematyką, himalaizmu w ogóle i samej wyprawy na
Broad Peak. Z drugiej jednak poleciłabym ją także tym, którzy zastanawiają się
nad sensem takich wypraw, a przede wszystkim tym, którzy po marcowej tragedii
2013 r., tak łatwo ferowali wyroki, i na tych, co zginęli, i na tych, co
przeżyli. „Długi film o miłości” zapewniłby im trochę pokory i świadomości. Być
może drugi raz w podobnej sytuacji (oby się ona nie powtórzyła, ale wszyscy
chyba zdają sobie sprawę z tego, że góry to wymagająca i krwiożercza kochanka),
dłużej zastanowiliby się przed rzuceniem kamieniem (a w tym wypowiadający się w
Internecie są świetni, o czym świadczą komentarze przytoczone przez autora).
Tym bardziej że, moim zdaniem, z takiego medialnego jazgotu i tak nic (a już na
pewno dobrego) nie wynika... Zmarłym to już nie pomoże...
Wyzwania: „Nie tylko literatura piękna”, „Polacy nie gęsi”.
Tak mam ją w planach, po tym jak przeczytałam „Zwyciężyć znaczy przeżyć”.. Góry zawsze były mi bliskie i nigdy nie krytykowałam tych, którzy lubili się wspinać. Ich pasja, inni wolą nurkować, jeździć na nartach, w autach wyścigowych.. Dla mnie lektura obowiązkowa! P.S. Zmieniłam adres bloga na http://alicjamagdalena.blogspot.com/ Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńNo właśnie, słowo-klucz: pasja, a że taka ryzykowana? Cóż, życie samo w sobie jest ryzykowne.
UsuńDzięki za informację:)
Jaka niezwykła recenzja, niemal poczułam targające tobą silne emocje. Widać, że "Długi film o miłości" wywołuje wiele kontrowersji. Ja nie jestem w stanie sobie wyobrazić rodziców i narzeczonej Tomka Kowalskiego patrzących na górę, która zabrała im ukochanego człowieka. To wprost nie do pomyślenia. Ile bólu, cierpienia i łez.
OdpowiedzUsuńW każdym razie, książkę chce koniecznie przeczytać, gdyż chce poznać bliżej historię zmarłych himalaistów.
Są takie książki, które wywołują najsilniejsze emocje i ta się absolutnie do nich zalicza, dlatego też wyszedł mi taki, a nie inny tekst.
UsuńZdjęć rodziny T. Kowalskiego jest może niewiele, ale mają taki ładunek, właśnie cierpienia, że trudno nawet na nie patrzeć.
Nie słyszałam o książce, nie pamiętam całej sytuacji z ta wyprawą, jakoś mi umknęła, coś na pewno było, z pewnością oglądałam w telewizji ale nie zostało we mnie na dłużej, dlaczego? Od dawna uważam, że ludzie ryzykujący własne życie dla zdobycia szczytów powinni być gotowi na każdą ewentualność, kiedyś czytałam o tym co się dzieje kiedy wspinając się w parze dojdzie do wypadku, gdy ta druga osoba spadnie, nie można jej pomóc, co wtedy musi zrobić nasz "bliźniak"? odciąć linę i pozostawić na pewną śmierć, straszne prawda? Ale oni o tym wiedzą, idą z ta świadomością.
OdpowiedzUsuńPo Twojej recenzji wnioskuję, że "długi film.." jest naprawdę trudny, że trzeba podejść z dystansem ,który trudno znaleźć w sobie widząc tragedię rodziny. Nie wiem czy zechciałabym przeczytać, chyba nie podołałabym temu..
Bo to chyba jest tak, że czy idziesz w parze, czy w zespole, to w wysokich górach jesteś w gruncie rzeczy sam... I to na siebie musisz liczyć. A skoro nagle brakuje Ci sił i czekasz na pomoc innych, to czy to aby nie oznacza, że w ogóle nie powinno Cię tam być...?
UsuńSama nie wiem, jak widzisz, mnóstwo refleksji się jeszcze we mnie tli.
Dokładnie jak napisałaś, tam się jest razem, ale tak naprawdę osobno, indywidualnie trzeba sobie radzić, mierzyć siły na zamiary. Nie wiem dla mnie jest przerażająca myśl o świadomym igraniu ze śmiercią, oni wszyscy wiedzą, że może być to ostatnia wyprawa, a jednak idą.
UsuńTego pewnie nie da się zrozumieć, jeśli się tego nie spróbowało... Tak sobie tyko myślę, że może jest to argument za tym, żeby w ten sposób oceniać wyprawy takie jak na Broad Peak, nie że jeden nie pomógł drugiemu, tylko że ten pierwszy nie miał prawa tam być. Ale to tylko moje rozmyślania.
UsuńJa z jednej strony podziwiam ludzi, którzy parają się tym sportem, a z drugiej nie rozumiem. Ta książka na pewno wywołuje wiele emocji, które można wyczuć w Twojej recenzji.
OdpowiedzUsuńMyślę więc, że obydwie wspominane książki sprawiłyby, że do którejś z tych opcji zrobiłoby Ci się bliżej.
UsuńO jej... Twoja recenzja to dosłowna burza emocji. Myślę, że Cię rozumiem, Twoje odczucia, bo pewnie miałabym te same. Jejku, gdyby ktoś kogo kocham wybrał się w góry, w takie wyprawy to chyba nie wytrzymałabym tego emocjonalnie. Co do motywacji dziennikarza - tutaj pojawia się po prostu problem etyki zawodu dziennikarza, nie powinien naciskać, nie powinien dopytywać, nie powinien żerować. A z drugiej strony gdyby tego nie robił książka nie byłaby kontrowersyjna, nie byłaby aż tak wstrząsająca.
OdpowiedzUsuńJa też bym sobie na pewno nie umiała z tym poradzić, tylko znowu z drugiej strony, zabronić ukochanej osobie jej pasji? Nie wiem, nie jest to łatwa sytuacja...
UsuńI w sumie na tym polega praca dziennikarza, a on po coś tam jechał. Myślę, że nie tylko chciał dać pełny obraz czytelnikom, ale sam zrozumieć wszystkie aspekty tej tragedii.