Joanna Marat „Madonny z ulicy Polanki”, Prószyński i S-ka
2016, ISBN 978-83-8097-006-9, stron 480
Anka Baumann, choć formalnie ciągle jeszcze Formela,
rozczarowana reakcją Svena na wiadomość o jej ciąży, postanawia wrócić do
Polski. Zimna Skandynawia i partner mający ciągle przed oczami zmarłą żonę, to
nie jest to, czego oczekiwała. Od swojego onkologa wynajmuje mieszkanie przy
ulicy Polanki w Gdańsku. Po pewnym czasie stwierdza jednak, że to chyba nie był
najlepszy pomysł – pan doktor wyraźnie liczy na coś więcej, niż tylko na luźną
znajomość czy relację zawodową. Mąż Anki, mieszkający nieopodal, nagle dochodzi
do wniosku, że tylko ze swoją Anulką może być znowu szczęśliwy i ani myśli
dawać jej rozwód, mimo że to on wcześniej zdradzał żonę na prawo i lewo. Czy
Annie pisany jest wreszcie upragniony spokój, zdrowie i zwyczajne szczęście?
A nie jest postacią, co do której czuje się natychmiastową
sympatię. Właściwie to nawet trudno nazwać uczucia, jakie wzbudza. Cały czas
trzeba mieć jednak na względzie to, co ją ukształtowało, jakie ma za sobą
przeżycia - jej własne, indywidualne - ale także to, co jest jej dziedzictwem,
tożsamością otrzymaną w genach. W moim odczuciu, Marat kolejny raz pokazała, że
nie da się odrzucić przeszłości, zapomnieć o losach przodków. A te w przypadku
Anki były bardzo burzliwe, bo wynikające z zawirowań historii, głównie II wojny
światowej, która przez Gdańsk i inne polskie miasta, miasteczka i wsie przeszła
jak niemożliwe do zatrzymania tornado, pozostawiające za sobą zgliszcza. Patrząc
jednak na życie Anny, zaczęłam się zastanawiać, czy taka skomplikowana
przeszłość jest jednocześnie karmą? Czy to, że kiedyś było tylko źle, znaczy,
że tak ma być już zawsze? Czy może jednak warto rzucić wyzwanie losowi i
powiedzieć mu: teraz ja tu rządzę, to ja jestem sama sobie panią?
W „Madonnach...” mniej jest historii i szczerze mówiąc,
trochę mi jej brakowało. Dobrze wiem, w jak intrygujący, wiarygodny i
plastyczny sposób przedstawia ją pisarka, więc chyba liczyłam na jej bardziej
zaznaczoną obecność, nawet jeśli w pierwszej części wszystko zostało o niej
powiedziane. Nie zmienia to jednak faktu, że „Madonny...” czytało mi się równie
dobrze, jak „Jedenaście tysięcy dziewic”. Zasługa w tym duża stylu Marat.
Myślę, że śmiało można powiedzieć, iż język autorki jest unikalny,
charakterystyczny tylko dla niej i mając kilka fragmentów tekstu, właśnie po
stylu można by rozpoznać, że wyszedł spod pióra tej właśnie twórczyni. Nie dla
wszystkich może być to język przystępny – mnie odpowiada całkowicie, w pełni
się w nim zanurzam.
Jeśli macie ochotę na prozę odrobinę bardziej wymagającą,
skłaniającą ku refleksjom nad losami kobiet – matek, kochanek, partnerek – to
powieści z gdańskiego cyklu Joanny Marat sprawdzą się idealnie.
Za możliwość przeczytania bardzo dziękuję Autorce oraz
Wydawnictwu Prószyński i S-ka.
Nie jestem jeszcze do końca przekonana do tej powieści - może nie jest to jeszcze odpowiedni czas dla mnie.
OdpowiedzUsuńJest coś w tym, że na taką lekturę trzeba mieć odpowiedni nastrój.
UsuńJa póki co mam w planach książkę „Jedenaście tysięcy dziewic”. Jestem jej bardzo ciekawa.
OdpowiedzUsuńNie zawiedziesz się, jestem pewna:)
UsuńNa razie mam co czytać, ale zapiszę sobie tytuł tej książki. Może w wolnej chwili się skuszę.
OdpowiedzUsuńSpróbować warto, mówię Ci:)
UsuńO autorce słyszałam, ale jej książek nie znam. Jeśli tobie się podobały to muszę ich poszukać. Gusta raczej mamy podobne.
OdpowiedzUsuńDobrze wiedzieć;)
Usuń