wtorek, 12 września 2017

Erik Larson "Tragedia Lusitanii"



Erik Larson „Tragedia Lusitanii”, Sonia Draga 2016, ISBN 978-83-7999-574-5, stron 488

W zasadzie sama nie wiem, co o tym myśleć, ale lubię literaturę traktującą o wysokich górach, a ostatnio doszłam do wniosku, że także tę o morzu. Jedno i drugie środowisko wiąże się z katastrofami czy wypadkami: albo tymi, które już się wydarzyły, albo tymi, które z wysokim stopniem prawdopodobieństwa mogą się wydarzyć. Ale żeby nie było, że lubię czytać o śmierci, uznajmy, że bardziej interesuje mnie historia, a ta toczy się i w górach, i na morzu. O górach było już kilka lektur, o morzu jedna: „Titanic. Pamiętna noc” Waltera Lorda. O katastrofie Titanica wiemy naprawdę dużo, ale gdy zobaczyłam zapowiedź książki Erika Larsona dotarło do mnie, że o Lusitanii nie wiem nic. Postanowiłam to zmienić.

Larson, amerykański historyk, dziennikarz i pisarz, przedstawia „siły, wielkie i bardzo małe, które doprowadziły do tej potwornej tragedii. Rozegrała się ona na morzu w pogodny majowy dzień 1915 roku. Prawdziwy charakter i znaczenie tych wydarzeń przez długi czas ukrywała mgła historii” (str. 9). Pierwszego maja ponad sto lat temu ekskluzywny liniowiec „Lusitania” ruszył w kolejny rejs do Liverpoolu. W dzień wypłynięcia Niemcy, będące w stanie wojny z Wielką Brytanią, zamieściły w gazetach ogłoszenie, że wody wokół niej są strefą wojny, więc pasażerowie statków tamtędy płynących podróżują na własne ryzyko. Niewielu spośród nich naprawdę się przejęło; dla większości z nich, łącznie z kapitanem Williamem Turnerem, możliwość zaatakowania statku pasażerskiego wydawała się czymś zgoła nieprawdopodobnym. Cóż, Niemcy rzecz postrzegali zupełnie inaczej. Kapitanem U-boota, który mieli, na nieszczęście, spotkać na swojej drodze pasażerowie Lusitanii, był wyjątkowo krwiożerczy Walther Schwieger.  

Dla swojej publikacji autor przyjął narrację dwupłaszczyznową. Wydarzenia śledzimy z perspektywy statku oraz załogi U-boota. O tym, co działo się na pokładzie liniowca, Larson opowiada, przyjmując punkt widzenia kilku wybranych pasażerów. Jednocześnie ujawnia wiele sekretów, które przyczyniły się do katastrofy. Bo wbrew pozorom rzecz nie zamykała się do prostego równania: statek + torpeda wystrzelona z U-20 = tragedia. W grę wchodziła jeszcze polityka oraz rozgrywki między Ameryką, Niemcami i Anglią. Nie mogę zaprzeczyć, że podejście Anglików, ich postępowanie, całkowicie mnie zszokowało, chyba nawet bardziej niż Niemców. Tak, wiem, jak to brzmi, ale cóż, była wojna, a załoga podwodnego statku wykonywała rozkazy. Natomiast przeraża to, że Wielka Brytania mogła zapobiec tragedii Lusitanii, a nie dość, że tego nie zrobiła, to na dodatek próbowała jeszcze winą za zatonięcie liniowca obciążyć kapitana Turnera. Ujmę to tak: nie mam najlepszego zdania o współczesnej historii Anglii i działaniach Brytyjczyków w odniesieniu do Polaków, co zrodziło się po lekturze „Polskiego piekiełka” Sławomira Kopra, książki o Krystynie Skarbek Jarosława Molendy czy „Londyńskiego rodowodu PRL” Eugeniusz Guza. Larson dołożył kolejną cegiełkę do tego wizerunku.

A teraz jeszcze jedna rzecz, słowa kapitana U-20, które sprawiły, że przecierałam oczy, nie wierząc w to, co przeczytałam. „Statek tonął z niezwykłą szybkością (...). Zdesperowani ludzie biegali bez celu po pokładach, skakali do wody i próbowali dopłynąć do pustych, przewróconych do góry dnem łodzi. To był okropny widok. Nie mogłem im pomóc. Mógłbym ocalić tylko garstkę (...). Scena była zbyt okropna, żeby patrzeć dalej, więc dałem rozkaz zejścia na dwadzieścia metrów i odpłynęliśmy” (str. 311). No doprawdy, wrażliwy się znalazł, nie mógł patrzeć na coś, co sam spowodował... I dalej: „W swoim ostatnim wpisie do dziennika na temat Lusitanii, o 14.25., stwierdził: „Nie byłem w stanie wystrzelić drugiej torpedy w ten tłum walczących o życie ludzi” (tamże). Cóż za szlachetność, nic tylko paść na kolana i bić mu pokłony wdzięczności.

Przyznaję, że początek niniejszej książki szedł mi trochę opornie, co wiązało się z tym, że bardzo chciałam już, żeby zaczął się rejs. Ale wstęp ten był jednak bardzo konieczny, by w pełni zrozumieć to, co się stało w maju 1915 r. Potem akcja, a tym samym narracja, przyspieszyła, a jak wzrosło napięcie! Doświadczyłam tego, co czuję zawsze, gdy czytam o dynastii Romanowów – tak, jak za każdym razem chcę, żeby oni nie zginęli, tak tutaj chciałam, żeby torpeda jednak nie trafiła w Lusitanię (a przecież tak niewiele brakowało, żeby właśnie nie trafiła, splot różnych okoliczności sprawił, że sięgnęła celu), tak bardzo ściskałam za to kciuki. Nie ominęły mnie też rozmyślania nad losami tego statku i Titanica. O skali tragedii, o liczbie ofiar, w obu przypadkach zdecydował czynnik ludzki (panika, niepełne szalupy, błędne decyzje załogi itp.), ale pierwotna przyczyna była jednak inna. Titanica pogrążyła natura, czyli góra lodowa; o śmierci pasażerów Lusitanii zdecydował człowiek, kapitan U-boota, a to sprawia, że jeśli można stopniować ogrom nieszczęścia, to Lusitanii było chyba jednak większe. Dobrze, że Erik Larson napisał tę książkę i cieszę się, że ją przeczytałam. Podróżujący Lusitanią, a zwłaszcza ci, dla których była to ostatnia podróż w życiu, na taką publikację zasłużyli.

3 komentarze:

  1. Ależ to musiała być straszna tragedia. Na taką książkę muszę mieć odpowiedni nastrój.

    OdpowiedzUsuń
  2. jeszcze nie mam na koncie książki o takiej tematyce więc kto wie, może sięgnę

    OdpowiedzUsuń
  3. Ciekawi mnie tematyka. Może czytałaś książkę Kitrasiewicz o Atheni?

    OdpowiedzUsuń

Będzie mi miło, jeśli pozostawisz ślad swojej obecności. Komentarze wulgarne i obraźliwe będą usuwane.