środa, 27 lipca 2016

Philippa Gregory "Ostatnia żona Tudora"



Philippa Gregory „Ostatnia żona Tudora. Poskromienie królowej”, Książnica 2016, ISBN 978-83-245-8215-0, stron 392

Henryk VIII Tudor nie lubi tracić czasu. Nie minęło jeszcze nawet pół roku, odkąd pochował piątą żonę, Katarzynę Howard, a już ogląda się za następną. Jego uwaga kieruje się na młodą wdowę, Katarzynę Parr. Ona sama jest zakochana w Tomaszu Seymourze, ale jej uczucia nie mają najmniejszego znaczenia wobec życzenia króla. Zostaje żoną numer sześć, a krąg jej najbliższych chciałby, aby namawiała Henryka na kontynuację reformy religijnej. Katarzyna tworzy dwór, na którym gromadzą się intelektualiści, tłumaczący na język angielski i interpretujący Biblię. Zapewnienie doń dostępu oraz zgromadzenie przy królu wszystkich jego dzieci i stworzenie prawdziwej rodziny monarszej stają się najważniejszymi celami królowej Katarzyny. Henryk wydaje się być zachwycony żoną, ale w jego otoczeniu pojawiają się też tacy, którym nie podoba się oczytanie i mądrość królowej. Czy Katarzyna zdąży uratować własną głowę, zanim pomysł jej pozbawienia wcieli w życie Henryk?

„Ostatnia żona Tudora” to najnowsza powieść Philippy Gregory ze wspaniałego cyklu tudorowskiego, który miałam niebywałą przyjemność czytać. Oczywiście każdy tom można poznawać oddzielnie, co nie zmienia jednak faktu, że dopiero spojrzenie na całość daje pełny obraz rozmachu, na jaki postawiła angielska historyk i pisarka w jednej osobie. Wszystkie książki z tej serii stanowią zbeletryzowaną kronikę czasów Henryka VIII i są kopalnią wiedzy o życiu w szesnastowiecznej Anglii.

Henryk VIII był wyjątkowo „kochliwym królem”. Cudzysłów zamierzony, ponieważ, jak dla mnie, był on przede wszystkim nienormalnym zwyrodnialcem, a jakby tego nie wystarczyło, miał bardzo przerośnięte ego. No cóż, nie on pierwszy, nie ostatni wśród monarchów, ale inni jakoś tyle żon nie mieli. Tudor co trochę brał sobie nową małżonkę, ponieważ stale liczył na męskiego potomka, a winy jego braku upatrywał oczywiście w kobietach (gdzieżby to z nim mogło być coś nie tak, skoro on był wybrańcem i ulubieńcem Boga?!). Stąd też miał ich sześć. Pozwolę sobie na przypuszczenie, że pierwszą, Katarzynę Aragońską, mimo wszystkich upokorzeń, jakich jej dostarczył, kochał najbardziej, dlatego „tylko” się z nią rozwiódł. Anna Boleyn oraz Katarzyna Howard, żony numer dwa i pięć, to były „podsunięte mu przez wrogów ladacznice”, więc ścięcie ich było jedynym rozwiązaniem – według króla, pamiętajmy przy tym, że z każdym rokiem jego paranoja narastała i z psychiką było coraz gorzej. Joanna Seymour miała to „szczęście”, że zmarła sama, w połogu, a Annę Kliwijską oszczędził, choć odrzucała go od pierwszego spotkania. Oczywiście bardzo te wszystkie relacje upraszczam, ale tak to widzę. O ostatniej małżonce, Katarzynie Parr, do tej pory myślałam jako o tej, której ściąć nie zdążył, ponieważ to jego śmierć zabrała wcześniej. Nie miałam jednak pojęcia, jak inteligentna była to kobieta.

Żadna z żon Henryka VIII nie miała łatwo, bo, jak to już wielokrotnie podkreślałam, był z niego prawdziwy przyjemniaczek. Gdyby jednak pozwolić sobie na pewne stopniowanie, to nie wiem, czy właśnie Katarzyna Parr nie miała najgorzej. Pod każdym względem. Różnica wieku jak na tamte czasy, nie była może szczególnie oszałamiająca i na pewno nie robiła większego wrażenia, ale Katarzyna trafiła na czas, w którym Henryk był już mocno schorowany – musiała znosić towarzyszący mu odór wiecznie jątrzącej się rany; król poruszał się z trudem, był otyły, pozostawanie z nim sam na sam w alkowie musiało być katorgą. Aspekt fizyczności byłby jednak do przeżycia, gdyby nie to, że przy Henryku trzeba się było nieustannie pilnować. Nigdy nie można było mieć pewności, jak odebrane zostanie to, co się powiedziało czy zrobiło. Nie wyobrażam sobie tego codziennego siedzenia jak na minie i czekania: wybuchnie czy może jeszcze tym razem się uda? Kolejna sprawa to fakt, iż „wybuch” tej miny, czyli klęskę królowej Katarzyny, wielu powitałoby z radością. Nie w smak wielu mężczyznom z otoczenia Tudora było nie tylko to, że Katarzyna zabierała głos, ale i to, co mówiła. Pomijając już kwestie tego, że jej otoczenie było za reformą, samej królowej bardzo na niej zależało. Chciała zapewnić poddanym Biblię w języku angielskim; chciała, żeby mógł ją czytać każdy, bez pośredników. Jak więc mogło się podobać to, co głosiła, zwolennikom papizmu, którzy ciągle jeszcze nie dawali za wygraną? Katarzyna znała łacinę, nie tylko sama tłumaczyła Biblię, ale i pisała własne modlitwy. Z czasem swoją mądrość musiała ukrywać, lawirując między tym, co naprawdę myślała, a tym, co chciał usłyszeć jej mąż. Porównanie do siedzenia na bombie chyba naprawdę nie jest ani trochę przesadzone.         

Bardzo zaangażowałam się w śledzenie losów Katarzyny. Na początku szczerze jej współczułam, że musi wyjść za tego, przepraszam za wyrażenie, starego wieprza. Potem podziwiałam jej spryt, gdy wyraźnie owinęła go sobie wokół palca, oraz odwagę, gdy głośno mówiła to, co myśli, gdy dyskutowała o religii. Z każdą chwilą, od momentu pierwszego zagrożenia, coraz bardziej się jednak o nią bałam i tak otwarcie mówiąc, to nawet byłam zła, gdy na dworze pojawiał się Tomasz Seymour i choćby tylko z nim rozmawiała, zawsze jak królowa z poddanym. Zobaczcie więc, jaką siłę oddziaływania ma proza Gregory: wiem, że to powieść, wiem, że opiera się na autentycznych wydarzeniach, a przeżywam tak bardzo, jakby zaraz coś się miało zmienić; tak, jakby Henryk miał się jednak dowiedzieć o jej przedmałżeńskim romansie i o tym, że prawdziwie kochała tylko Seymoura, i jednak skrócić ją o głowę. Cóż, bez najmniejszych wątpliwości mogę powiedzieć, że „Ostatnia żona Tudora” to jeden z najjaśniejszych punktów cyklu, a Philippa Gregory kolejny raz pokazała swoją klasę – choć przecież doskonale wiem, że klasa to jej drugie imię.

Katarzyna Parr w powieści o swojej pracy myślała tak: „Układając zdanie, przysłuchuję mu się najpierw długo w głowie, zanim przeleję je na papier. Zaczynam uważać, że wyrazy mogą brzmieć tonicznie, zupełnie jak muzyka, i że w prozie występuje rytm tak samo jak w poezji. Uświadamiam sobie, że jestem rzemieślnikiem słowa – równocześnie mistrzem, czeladnikiem i uczniem. Zdaję też sobie sprawę z tego, ze niezwykle mi to zajęcia odpowiada” (str. 176). Myślę, że te zdania pasują także jak ulał do Philippy Gregory, ze szczególnym uwzględnieniem jednego słowa: mistrz. A raczej mistrzyni – ono, w jej przypadku, mieści w sobie wszystko. 

Za możliwość przeczytania bardzo dziękuję Grupie Wydawniczej Publicat. 

https://publicat.pl/ksiaznica

16 komentarzy:

  1. A wiesz, że mam podobne wrażenie, co do tego, że król kochał tylko Katarzynę Aragońską? Nie chodzi nawet o to, jak z nią ostatecznie postąpił - w końcu otwarcie skazać na śmierć księżniczkę obcego mocarstwa a zwykłą poddankę to ogromna różnica, ale raczej wydaje mi się, że Henryk w młodości, zanim całkowicie nie zepsuł mu się charakter i wypaczyła osobowość, był zdolny do wyższych uczuć... Nie wiem, czy tak było w rzeczywistości, ale wrażenie takie mi pozostało, może odrobinę naiwne, ale trudno :)
    A książka, jak każda Philippy, rewelacyjna po prostu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale zobacz, skoro obydwie mamy takie odczucia, to może coś w nich faktycznie jest?:) A nawet jeśli nie, to najważniejsze, że w swojej naiwności jestem razem z Tobą;)

      Usuń
  2. Nie znam twórczości tej autorki, ale od jakiegoś czasu noszę się z zamiarem, aby to zmienić.

    OdpowiedzUsuń
  3. Widać że książka Cię bardzo poruszyła, kiedyś muszę przeczytać ten cykl.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszą mnie Twoje słowa, bo bardzo chciałam oddać wpływ tej lektury:)

      Usuń
  4. A ja jeszcze nie znam w ogóle prozy tej autorki. A tyle dobrego już o jej twórczości czytałam.

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie mam za dużego doświadczenia z twórczością tej autorki, ale np. "Czarownica" mi się podobała :D Teraz zabieram się za "Nobliwy proceder" :)

    Bookeaterreality

    OdpowiedzUsuń
  6. Tego typu książek Philippy nie czytałam jeszcze...

    OdpowiedzUsuń
  7. Ja to muszę się w końcu wziąć za moją Philippę i ruszyć z czytaniem, bo tematyka, którą uwielbiam została zaniedbana, wstyd mi ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wstyd to wiesz co, ale w sumie powinnaś nadrobić zaległości, po co odmawiać sobie wrażeń z takich lektur:)

      Usuń
  8. Od dawna planuję zabrać się za twórczość tej autorki i ciągle nam obu nie po drodze... Muszę to zmienić. ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli lubisz powieści historyczne, to koniecznie:)

      Usuń

Będzie mi miło, jeśli pozostawisz ślad swojej obecności. Komentarze wulgarne i obraźliwe będą usuwane.